Bez Ciebie

13 sierpień 2019 roku. Dzień jak każdy. Ale nie dla każdego. Dla mnie i naszej córki to był ostatni dzień z Tobą. Kilka porannych godzin, wspólna kawa, pomoc przy rozwieszaniu prania i pstryk... zniknąłeś. Zamilkły Twoje usta, ucichły Twoje kroki, zgasły Twoje oczy... Pokonała Cię choroba, która od kilku miesięcy, krok po kroku, komórka po komórce, opanowywała Twoje myśli, która zamieniała nam kochanego, czułego oraz wrażliwego ojca i męża w udręczony i cierpiący wrak człowieka. Wiem, że kiedy postanowiłeś zakończyć swoje życie, to  nie byłeś już Ty. Nie ten, który z nadzieją i miłością patrzył mi w oczy prosząc o rękę, biorąc ślub czy tuląc po raz pierwszy naszą córkę. Wiem, że to nie Ty zdecydowałeś o takim zakończeniu, tylko Twoja choroba podstępnie zawłaszczająca Twój umysł i serce. Kiedy patrzyłam w Twoje oczy nie widziałam już Bartka. Tylko lęk, ból, udrękę i rozpacz. 
Ostatnie miesiące były bardzo trudne. Dla Ciebie przede wszystkim. Ale dla mnie i dla naszej córki także. Z rosnącym strachem patrzyłyśmy na to, jak każdego dnia oddalasz się od nas i zamykasz w swoim świecie. Starałam się, aby wszystko nadal funkcjonowało według ustalonego porządku, żeby Dobrochna nie odczuła, że dzieje się coś złego. Ale nie udało mi się ani uratować Ciebie, ani uchronić naszej córki przed tymi wszystkimi trudnymi przeżyciami i ciężkimi chwilami. Starałyśmy się ze wszystkich sił żyć normalnie, ale jak można to robić, kiedy obok widzisz najukochańszą osobę pogrążającą się w otchłani? Nie umiałam Ci pomóc.  I czułam, że przyjdzie taki dzień, że Cię stracimy. Nawet nie przypuszczałam, że stanie się to tak nagle. Nawet w dwunastą rocznicę ślubu, która była 4 sierpnia, przemknęło mi przez myśl, że to już ostatnia nasza rocznica. Ale odrzuciłam ją szybko z niedowierzaniem. Bo jak to tak żyć bez Ciebie? Jak to miałoby wyglądać? Bez Twojego uśmiechu, bez porannej kawy wspólnie wypitej? Bez Twoich żartów? Bez przytulasów? Bez "kocham Cię"? Bez Twoich płyt i książek walających się w kuchni? Niewyobrażalne to było dla mnie jeszcze miesiąc temu. A dzisiaj, kiedy siedzę w naszym mieszkaniu i mam wrażenie, że zaraz przyjdziesz, uderza mnie z całą siłą Twoja nieobecność. I to, że już nigdy Cię tu nie zobaczę. Nigdy. Dziwne to słowo i takie kategoryczne. Wwierca się w serce i rozdziera je na drobne kawałki. Nigdy. Patrzę na Twoje zdjęcia i nie chcę wierzyć w to nigdy. Ale nie mam wyjścia. Od momentu Twojego odejścia żyłam jak automat. Robić nie myśleć. Jak za dużo myślałam połykałam tabletki, aby przerwać, aby zasnąć, aby zagłuszyć ten krzyk w środku. Było łatwiej dopóki pomieszkiwałyśmy u rodziców. Ale w momencie powrotu do mieszkania rozpadłam się na kawałki. Pusty kubek po herbacie, Twój szlafrok w łazience, zapach Twojej wody toaletowej, rozpoczęta lektura i kapcie w przedpokoju dobitnie udowodniły mi, że Ciebie nie ma i nie będzie. A ja muszę tu być nadal. I zbudować nowy świat dla Dobrochny. Próbuję. Sprzątam Twoje rzeczy. Wybieram te dla nas najważniejsze i chowam do specjalnego pudełka. Zostawiłam kilka płyt, które uwielbiałeś, kilka ubrań, które pachną Tobą i Twoją ulubioną błękitną  bluzę, w której przyśniłeś mi się w noc po Twoim samobójstwie. Porządkuję, przestawiam i próbuję wszystko pozmieniać, żeby było zupełnie inaczej, nie tak jak wtedy, gdy byłeś. I włosy ścięłam. I staram się ze wszystkich sił trzymać pion. Ale jeszcze mi to nie wychodzi zbyt dobrze. Wystarczy jakieś wspomnienie, jakaś migawka z naszych wspólnie przeżytych dni i łzy same turlają się po policzkach i serce ściska tęsknota, która wnika do każdej komórki i sprawia, że chcę z całych sił cofnąć czas, obudzić się z tego snu... Ale przecież to nie sen. 
Patrzę przez kuchenne okno na świat, który trwa nadal i powtarzam sobie, że ja też muszę trwać. Wbrew temu wszystkiemu. Dla naszej córki. I trochę dla siebie, żeby nie wyjść na słabeusza. I wiem, że dam radę. Poskładam to wszystko na nowo, ale powolutku. Krok po kroku, dzień po dniu. I wiem także, że jeszcze wiele razy będę płakać z tęsknoty za Tobą. Ale przetrwam. I poczekam cierpliwie, aż gdzieś tam znowu  się spotkamy. Tak więc: Do zobaczenia Mój Kochany! 

Komentarze

GosiaKo pisze…
Bardzo silna i odwazna babka z ciebie Aga. Smierc twojego meza bardzo mnie poruszyla.Codziennie sprawdzalam na FB, czy sa jakies wiesci od ciebie. I jestes... Mam nadzieje, ze juz zostaniesz z nami. Czas /Bog/ leczy kazda rane i pomaga wyjsc z najwiekszych trudnosci /sprawdzone/.Sciskam.
Dynamika myśli pisze…
Gosiu, nie wiem czy odważna i silna jestem. Staram się po prostu jakoś przeżyć ten czas. Dla córki przede wszystkim. Postaram się częściej bywać na FB i pisać na blogu. Pisanie daje chwilową ulgę. Postaram się to wykorzystać. Dziękuję. Pozdrawiam cieplutko.
Unknown pisze…
Bardzo mi przykro, Agnieszko. Trudno cokolwiek napisać. Codziennie od tamtego Twojego smutnego wpisu na Fb w drodze do pracy, kiedy mam swój czas na modlitwę i przemyślenia wspominam Ciebie. Tylko tak mogę Cię wesprzeć. My kobiety jesteśmy bardzo silne, dużo silniejsze od mężczyzn. Nic już nie będzie tak samo, ale wiem, że przetrwasz to, co wydaje się teraz nie do uniesienia, poukładasz, oswoisz nową rzeczywistość. Daj sobie tylko czas.

Beata
Dynamika myśli pisze…
Dziękuję Beatko za Twoje słowa, myśli i modlitwę. Oswajam to wszystko. Niby ten sam świat, a tak inny, pusty i pozbawiony tego jednego spajającego elementu. Ale przetrwam. Dzięki wspaniałym ludziom wokół.

Popularne posty z tego bloga

Być kokietką, być kokietką...

Przewrotność losu

Książkowe drogowskazy