Moja porażka wychowawcza

Kiedy na świecie pojawiła się moja córeczka Dobrochna, oprócz wszechogarniającej radości, macierzyńskiej miłości i gotowości do trudów związanych z przeorganizowaniem dotychczasowego życia, pojawiło się dręczące pytanie o to, w jaki sposób ukształtować tą małą istotkę, aby wyrosła na mądrego człowieka, posiadającego poczucie własnej wartości, ale także mającego szacunek do innych ludzi, ich poglądów i odmienności. Przez prawie osiem rosła moja latorośl pod czujnym okiem kochających rodziców, otwartych na jej szalone pomysły, gotowych udzielić w każdej chwili ( nawet w środku nocy) odpowiedzi na pytania z każdej dziedziny nauki, nawet na te dotyczące teorii chaosu i próbujących wpoić jej podstawowe prawdy o życiu, o tym, że najważniejsza jest miłość, że trzeba ponosić konsekwencje swoich decyzji i że czasem jest trudno, ale nigdy nie wolno się poddawać. Otoczona miłością, zrozumieniem, otwartością, dopingowana, chwalona, gdy na to zasłużyła, karcona, kiedy wymagały tego okoliczności, a przede wszystkim utwierdzana codziennie  w przekonaniu, że jest wspaniała, niepowtarzalna i jedyna w swoim rodzaju, nasiąkała wiedzą o otaczającej ją rzeczywistości. Myślałam, że dzięki takiemu podejściu zbudowałam w moim dziecku poczucie tego, że jest ważne, kochane i że zawsze może na nas, rodziców, liczyć. Do dzisiaj. O, jakże złudne były te moje myśli! Jaką naiwnością się wykazałam! Dobrusia, przyzwyczajona chyba zanadto, do tego, że zawsze wszystko jej się udawało, że dostawała najlepsze oceny, że wygrywała konkursy (zwłaszcza plastyczne), poniosła pierwszą tzw. porażkę - dostała czwórkę z dyktanda. Jako rodzić jestem z niej zadowolona, pogratulowałam jej, pochwaliłam za to, że trudne wyrazy napisała bezbłędnie ("wyłożyła się" na tych prostszych), a ona co na to? Wpadła w histeryczny płacz... Na pytanie dlaczego płacze, pomiędzy spazmatycznym szlochem , a pociąganiem nosem, udało mi się usłyszeć, że to zła ocena, a ona chce mieć same szóstki. Normalnie mnie zamurowało! Skąd takie pomysły u siedmiolatki? Szybciutko, w mojej głowie przeanalizowałam proces wychowawczy, któremu poddawałam dotychczas moje dziecko i nie znalazłam tam żadnej informacji o wygórowanych oczekiwaniach rodziców względem dziecka. Bo takich nigdy Dobruśce nie stawialiśmy, ani ja, ani mój małżonek. Nie przerzucaliśmy na nią swoich niespełnionych ambicji, nie zapisywaliśmy na wszelkie możliwie zajęcia dodatkowe, pozwalając na to, aby wybrała sobie tylko te, które jej odpowiadają i ją interesują ( takimi okazały się zajęcia plastyczne), nigdy nie wymagaliśmy, żeby była najlepsza we wszystkim. A tu taka niespodzianka! Po pierwszym szoku drążyłam temat dalej. Okazało się, że Dobruśka sama sobie wyznaczyła taką poprzeczkę. Tak sobie postanowiła i tak ma być. Nikt w tym procederze nie maczał palców. To wygórowana ambicja wzięła górę. Tylko czy aby na pewno? Może moje dziecko jest dobrym obserwatorem? Może dostrzegła, że teraz liczą się tylko najlepsi, najzdolniejsi? Ci, którzy wygrywają w tym szalonym wyścigu szczurów. Czyżby już odczuła skutki tego wyścigu? A skoro czwórka jest dla niej porażką i klęską to, czym będzie jedynka? Jestem przerażona... Moje dziecko ocenia siebie, nie na podstawie tego jaka jest, ale na podstawie cyferek. Na nic wychowywanie w przekonaniu, że uczyć ma się przede wszystkim dla siebie, że nie musi być najlepsza, że najważniejsze powinno być to, aby robiła , co kocha i była szczęśliwa. Ale skoro te nauki w konfrontacji z oczekiwaniami otoczenia i własną wygórowaną, jak mi się wydaje, ambicją, nie zdają egzaminu, to oznacza, że poniosłam porażkę wychowawczą. Smutna jest dla mnie świadomość, że dla mojego dziecka bardziej liczy się ocena niż wsparcie i dobre słowo od rodziców. Smutne i straszne, bo kiedyś może się okazać, że robienie kariery za wszelką cenę i wszystkimi możliwymi sposobami będzie  ważniejsze od bycia człowiekiem. I zamiast na dobrą i mądrą kobietę, jaką pragnę by stała się moja córka, będę musiała patrzeć na cyniczną, kierującą się chorą ambicją karierowiczkę. Może przesadzam... Może zbyt daleko wybiegam myślami w przyszłość, ale skoro tak małe dziecko ma takie podejście do życia, to naprawdę boję się, co będzie później... A najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie wiem, w jaki sposób mogłabym to zmienić i sprawić, żeby Dobrusia widziała siebie pełnymi wyrozumiałości dla swoich potknięć, a przede wszystkim kochającymi oczami. Tak jak patrzymy na nią my, jej rodzice. Jak mam zbudować w niej siłę do pokonywania trudności i nie traktowania siebie tak surowo? Jak mam nauczyć moje dziecko, że życie to nie tylko słodki smak sukcesów, mniejszych lub większych, ale też cierpkość niepowodzeń i gorycz porażek, których przecież nie sposób uniknąć? Pomysły mi się wyczerpały... A może wystarczy być przy niej, kiedy życie skopie jej tyłek i "da popalić"? Czas pokaże...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Być kokietką, być kokietką...

Przewrotność losu

Książkowe drogowskazy