Przejdź do głównej zawartości

Z dystansem mu do twarzy

Dedykuję ten wpis osobie, która jest dla mnie  Mistrzem w uprawianiu, jakże trudnej sztuki dystansowania się do siebie i świata. Osobie, która potrafi w sposób niezwykle zabawny, ale z pazurem opisać nie tylko swoje ego, ale także szalejące wokół paradoksy, zadziwienia, kuriozalne wydarzenia, nieprzemyślane słowa i niczym nieumotywowane, irracjonalne i świadczące o kompletnym staczaniu się ludzkości, działania. 

- Piotrze A. - dziękuję za pomysł na dzisiejszy wpis, a przede wszystkim za to, że jesteś jedną z niewielu osób, które potrafią śmiać się z siebie w inteligentny i przezabawny sposób, udowadniając przy tym, że sztuka satyrycznego spojrzenia na rzeczywistość ma się bardzo dobrze. 

Umieć znieczulić się (bez alkoholowych, tudzież chemicznych wspomagaczy) na zgiełk skrzeczących z każdej strony informacji, plotek, zaczepek słownych, pseudointelektualnych, emocjonalnych i tych podyktowanych histerycznymi reakcjami na wszystko i wszystkich - takie było moje marzenie począwszy od spanikowanej uczennicy podstawówki, poprzez zakompleksioną i nieśmiałą licealistkę, po ciągle zbyt mało przykładającą się do nauki, studentkę. Odkąd pamiętam przejmowałam się wszystkim - swoim wyglądem, niewiedzą, tym, co ktoś o mnie powie, pomyśli itp.... Wymyślałam scenariusze przyszłych wydarzeń, bo koniecznie musiałam wiedzieć, jak się zachować, co powiedzieć. Analizowałam i przeżywałam po milion razy pojedyncze wydarzenia i usłyszane słowa, bo inaczej nie potrafiłam. I co mi to dało? A no nic... albo prawie nic, bo w promocji od zbytniego przejmowania się światem i sobą, miałam zagwarantowane: stres, permanentny stan podwyższonego ciśnienia,  potęgującą się z każdym dniem frustrację i poczucie, że sobie z niczym nie radzę. I ten zwariowany stan trwałby pewnie do dnia dzisiejszego, gdybym pewnego, wcale nie pięknego z punktu widzenia warunków atmosferycznych, dnia, nie walnęła się w tą moją blond czuprynę (mam tu na myśli mentalny cios, wywołany nagłym objawieniem cudu zwanego dystansem). Stało się to, jak zwykle przez przypadek, kiedy po prostu opadły mi ręce z bezsilności w sprawie, w którą czułam się zobligowana (przeze mnie samą chyba tylko) zaangażować, a która dla mojej osoby była zupełnie i totalnie bez znaczenia, nie wnosiła niczego istotnego ani do mojej skromnej egzystencji ani osób mi najbliższych. Ot, jak zwykle dałam się wmanewrować w jakieś toksyczne zawiłości, zamiast zwyczajnie zająć się swoim życiem  Nauka płynąca z tej lekcji, była o tyle cenna, że jej nasilające się skutki odczuwam do dzisiaj. Moje zdystansowanie do świata zaczyna przybierać na sile, czego dowodem są słowa mojej córki, kiedy nie ulegam jej zachciankom i próbom manipulowania czy szantażowania, zachowując wyluzowaną pozę i minę: "Matko! Jesteś okrutna, zła i podła" (z pełną świadomością używa cytatu z tzw. klasyka, tj. tekstu utworu grupy "Poparzeni Kawą Trzy").  Jednak początki edukacji w nabieraniu dystansu były okupione wyrzutami sumienia i poczuciem tego, że nie angażuję się wystarczająco w otaczającą mnie rzeczywistość. Samoświadomość w kwestii cudownego objawienia, jakim okazał się magiczny dystans - była jednym, natomiast próby jej urzeczywistnienia we własnym życiu to już wyższa szkoła wtajemniczenia. Ale podeszłam do tego zadaniowo i podzieliłam proces na etapy.
Pierwszy etap: dystans do samej siebie. To zadanie nie sprawiło mi kłopotu. Od lat miałam przećwiczoną i udoskonalaną w miarę upływu czasu,  autoironię i umiejętność żartowania z samej siebie. Mając świadomość wszystkich swoich mankamentów urodowo-intelektualno-emocjonalnych, zdaję sobie doskonale sprawę z tego, co jest moją słabą, a co mocną stroną. Krzywy nos, wrodzona wada postawy czy, chociażby odporność mojego umysłu na nauki ścisłe, nie stanowią już dla mnie problemu i nie przyprawiają mnie o stany depresyjne, co niestety zdarzało się w dalekiej przeszłości. Polubiłam siebie i oswoiłam swoje demony, dzięki czemu mogłam przystąpić do kolejnego etapu.
Drugi etap: dystans do otaczającej rzeczywistości. I tu musiałam wypracować sobie pewien mechanizm, który nazwałam szumnie i dumnie:  filtracja świata. Zakładam filtr na oczy, mózg i serce.  Dzielę wszystko, co dzieje się wokół na trzy grupy:
1. rzeczy które mnie nie dotyczą, na które nie mam wpływu;
2. rzeczy, które mnie dotyczą pośrednio i na które mam znikomy wpływ;
3. rzeczy, które dotyczą mnie bezpośrednio i które zależą ode mnie.
To są moje trzy podstawowe kombinacje. Oczywiście, jak ktoś ma fantazję i potrzebę, może stworzyć wiele innych grup, podgrup i co tylko chce, aby uporządkować otaczający go chaos. Po ustaleniu sobie tych trzech wytycznych, dokonuję selekcji, umieszczając wszystko, co się wokół mnie dzieje do odpowiednich zbiorów.  Poddaję analizie i skupiam się tylko na tej ostatniej grupie oszczędzając swój czas, energię i nerwy. Najważniejszą umiejętnością podczas tego etapu dystansowania się jest odpowiednie filtrowanie.  Czasem takim filtrem jest racjonalne myślenie, czasem zwyczajna, ludzka empatia, a niekiedy  wzajemne relacje i zależności (zwłaszcza te zawodowe i społeczne).  Etap ten jest dla mnie najważniejszy ze wszystkich, ponieważ wyrobił we mnie poczucie własnej wartości, ale także pozwolił mi na stworzenie hierarchii, ustalenie priorytetów i sprecyzowanie celów w moim życiu. Pozwolił także przygotować się na trzeci etap.
Trzeci etap:  dystans do ludzi. Nie ukrywam, że jest to dla mnie najcięższy orzech do zgryzienia, najwyższy szczyt do zdobycia i najmniej strawny kawałek do przeżucia. Z natury, bowiem, jestem pozytywnie nastawiona do wszystkich i staram się widzieć we wszystkich jasne i dobre strony. Ale przyznaję się bez bicia, że są tacy, którzy wyzwalają we mnie zło w czystej postaci, samym faktem przebywania w moim otoczeniu. Wiem skąd się to bierze, bo są to albo wampiry energetyczne, o których kiedyś pisałam, albo osobniki roszczeniowe z przerostem ambicji i ego albo pasożyty jątrzące i szukające kolejnych ofiar do swoich osobistych porachunków. Do takich indywiduów najtrudniej jest się zdystansować, bo albo należałoby je wszystkie wystrzelić w czarną dziurę lub w inną czasoprzestrzeń, albo spróbować się jakoś zaprzyjaźnić. Ta ostatnia opcja u mnie się nie sprawdzi, bo prędzej zgodziłabym się na kurs pilotowania myśliwca, niż na bratanie się z oślizłymi moralnie i emocjonalnie "człowiekami". Dlatego znalazłam sobie inny sposób: wszystkich tych, którzy mnie drażnią, wyzwalają negatywne emocje i sprawiają, że w istnienie takiego stanu umysłu jak dystans przestaje mieć racjonalne uzasadnienie, umieszczam w wymyślonej przez siebie tzw. przestrzeni niebytu. Ignoruję, nie wchodzę w dyskusje, staram się unikać bezpośredniej konfrontacji, a jak już do takiej dojdzie to nie daję się sprowokować i wciągnąć w nacechowane emocjonalnie przepychanki. Idę po linii najmniejszego oporu, daję z siebie minimum, nie wykazuję żadnych oznak sympatii, wychodzę na zimną sukę, ale za to dystans jest ogromny! Ku mojej wielkiej radości, uldze i braku urazów na zdrowiu psychicznym.
Sztukę dystansowania się uprawiam codziennie. Jest to jedyna taka forma mojej aktywności, którą praktykuję z taką regularnością i konsekwencją. Sytuacji ku temu mam bez liku, nie tylko ze względu na wszechobecną politykę, wciągające życie rodzinne czy  pędzące niczym rollercoaster sprawy zawodowe.  Najważniejsze jest jednak to, aby zachować dystans do siebie, czego sobie i czytającym ten tekst życzę, podsuwając na deser smaczny kąsek powstały w Pracowni Słownej Mistrza Piotra A.:

"Autobiografia żartu"
'Jestem Piotrek – cham i prostak,
zwany często pan riposta.
Na mym karku sporo wiosen,
I nie mam cholera mleka pod nosem.
Jedną z mych cech jest ciętość języka,
o czym wspomniałem na wstępie wierszyka.
Śmieję się często i ze wszystkiego,
podobno nabijam się też z każdego.
Może to prawda, przynudzać nie pora,
gdyż mówię co siedzi na końcu jęzora.
Są tego zalety,
Są i złe strony
Ważne, że jestem zadowolony.
Stąd tą refleksją na końcu „ zagaję”,
że ciętą ripostą - w rozmowie z hultajem.
A gdy się zetknę z duszą serdeczną,
potrafię do bólu osobą być grzeczną.
Jak w lustrze odbijam ludzkie nastroje,
gdy ktoś jest grzeczny lub gdy ktoś jest gnojem.
Więc jeśli chcesz być choć trochę lubiany,
ćwicz uśmiech w lustrze człeku - efekt murowany'

 
Autor: znalezionych kilka wersów w necie oraz szczypta ecie pecie,
bo nie chodzi o poklask ni brawa tym razem, ważniejsze by zawiało tu pewnym przekazem."


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pozwolić listopadowi być listopadem

Jako że listopad nie należy do moich ulubionych miesięcy i wolałabym albo go przespać w wygodnym łóżku, albo wyjechać do jakiegoś skąpanego w słońcu i cieple zakątka świata, moja aktywność życiowa spada w tym czasie do minimum. Ograniczam się do wykonywania niezbędnych czynności, bez niepotrzebnych zrywów, gwałtownych ruchów, radykalnyh zmian i bez entuzjazmu. Po prostu wegetuję. Taki czas... Nie wiem czy wpływ ma na to fakt, że wychodząc z domu do pracy jest jeszcze ciemno, a wracając  już się zmierzcha, a listopadowe dni składają się tylko z pobudki i zasypiania? Czy może to ogólny marazm, wchodzenie w stan zimowania świata przyrody czy po prostu jakieś zmęczenie? Stwierdzam, że nie lubię listopada w tym roku i już. Po prostu.  Próbowałam się z nim zaprzyjaźnić. Naprawdę. Rozpalałam świece zapachowe, ale przyprawiały mnie o senność i ból głowy. A poza tym szybkość ich wypalania, nie szła w parze z szybkością uzupełniania zasobów, więc na dłuższą metę mało to ekonomiczny spos...

Przewrotność losu

Kiedy byłam młoda i piękna, a było to jakieś 20 lat temu, myślałam, że nie ma nic lepszego niż poświęcić się karierze naukowej, a jeżeli już dane mi będzie założyć z kimś rodzinę, to zrobię to z mężczyzną, który wszystko zaplanuje, zorganizuje i będzie stał na straży bezpieczeństwa i dobrobytu tej najmniejszej komórki społecznej. O jakże wielką naiwnością się wykazałam w moim poprzednim wcieleniu! Jaką głupotą życiową byłam przepełniona i jakże niedojrzałym podejściem do realiów życiowych się kierowałam! Na szczęście jakiś palec boży wskazał mi inną drogę życiową i postawił na mojej drodze człowieka, który nauczył mnie niezależności, samodzielności i radzenia sobie ze wszystkim. Często psioczyłam w duchu na to, że muszę być "herszt-babiszonem" trzymającym w ryzach wszystkie codzienne sprawy, obowiązki i powinności, że nie mogę sobie pozwolić na beztroską egzystencję typu "leżę i pachnę", że muszę kopać się z życiem i brać się z nim za bary każdego dnia. Był to dl...

Być kokietką, być kokietką...

I w tym oto wpisie wyjdzie ze mnie megiera, zazdrośnica i babsko wredne, które nie potrafi docenić  starań przedstawicielek płci pięknej zarówno w rzucaniu uroków na bogu ducha winnych i nieświadomych mężczyzn, ani wszelkich prób zwrócenia na siebie ich uwagi, ani nawet  kompleksowych i zmasowanych działań mających na celu uczynienia z nich potencjalnych wielbicieli, a wręcz czcicieli kobiecego piękna. Z racji tego, że matka natura poskąpiła mi filigranowej budowy ciała, wrodzonego uroku, wdzięku i subtelności, wychodząc zapewne z założenia, że limit tego typu przymiotów został wyczerpany wciągu trzech pierwszych miesięcy 1981 roku, od zawsze z zazdrością spoglądałam na koleżanki, których aparycja stanowiła kwintesencję kobiecości. A uczucie to potęgowało się z chwilą, kiedy takie idealne istoty potrafiły umiejętnie rozsiewać swój czar i urok na otaczających je chłopaków. Niestety, ja tak nigdy nie miałam i przyznaję, że przemawia teraz przeze mnie frustracja i poczucie kr...