Niebezpieczna strefa komfortu

W końcu zebrałam się w sobie i piszę. Ostatnie tygodnie były dla mnie, osoby z reguły wyluzowanej i zdystansowanej, pełne stresu, niepokoju i innych frustrujących wydarzeń związanych z ważną uroczystością mojej córki. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie ja pierwsza i nie ostatnia organizowałam dziecku przyjęcie komunijne, ale jakoś tak to na mnie wpłynęło destrukcyjnie pod względem emocjonalnym i kompletnie wybiło z rytmu, porządku i zburzyło moją strefę komfortu, w której świetnie się przecież odnajdywałam i czułam. Ale czas zebrać się w sobie, postawić do pionu i wrócić do aktywności intelektualnej. A pomysł na ten wpis zrodził się w mojej głowie pod wpływem kilku wydarzeń, które wyskoczyły, niczym królik z kapelusza, i które udowodniły mi po raz kolejny, że w życiu nie ma czegoś takiego jak constans, że nie warto ufać nikomu, a zwłaszcza sobie i że trzeba być gotowym na każde, nawet najbardziej abstrakcyjne, niespodzianki.
Każdy z nas szuka dla siebie miejsca pośród tysiąca obowiązków, powinności, oczekiwań i wyzwań. Staramy się sprostać wszystkim zadaniom i udowodnić otoczeniu, że jesteśmy wartościowi, potrzebni i niezastąpieni. Zmagamy się z codziennością, skupiamy się na tym, co tu i teraz i pewnego pięknego dnia, sfrustrowani, zmęczeni i wypaleni, mamy ochotę rzucić wszystko w diabły i wyjechać w Bieszczady. Pal go licho, jeśli istotnie mamy taką możliwość, bo nie wiążą nas żadne relacje, zobowiązania i na przeszkodzie nie stoi przymus pracy zarobkowej - osobiście trudno mi sobie wyobrazić taką sytuację.Gorzej, jeżeli to na nas spoczywa odpowiedzialność za stworzoną przez nas samych i w pełni władz umysłowych, podstawową komórkę społeczną, jeżeli to tylko my stanowimy źródło utrzymania tej komórki i to my stanowimy podstawę porządku tego małego mikrokosmosu. Bieszczady w samotności odpadają. Co zatem pozostaje? Warto stworzyć sobie namiastkę azylu, przystani czy innej świątyni zadumy, w której będziemy mogli pobyć sami z sobą, ze swoimi splątanymi myślami, rozwichrzonymi emocjami i tym wszystkim, co tkwi gdzieś głęboko w nas, ale przez codzienny chaos zostaje zagłuszone i zepchnięte w ciemny zaułek naszych umysłów czy serc. Dlatego każdy z nas stara się zbudować sobie tzw. strefę komfortu -  miękki i przytulny schron, w którym będziemy czuć się bezpiecznie, stworzony na naszych zasadach, według naszych reguł i rządzący się prawami, które sami ustaliliśmy. W tym magicznym miejscu możemy odnaleźć spokój, nabrać dystansu i odzyskać panowanie nad własnym życiem. To tutaj odzyskujemy siły do tego, aby przetrwać kolejne bitwy i przetrzymać różne zawirowania. Dla mnie taką strefą komfortu są momenty, w których moich myśli nie zaprzątają różne "muszę zrobić to i to", w których otoczenie pozbawione nieładu cieszy czystością i kiedy bez wyrzutów sumienia robię coś tylko dla siebie.  Jednak zdarza się, że strefa komfortu stanowi dla niektórych jedyny cel w życiu. Za wszelką cenę pragną żyć wygodnie, bez zmartwień, bez decyzji mogących zburzyć ten święty spokój. Prześlizgują się przez każdy dzień bez zaangażowania, bezwiednie i można by rzec, bezwładnie, od jednego dnia do drugiego. Nie angażować się, nie podejmować żadnych działań, zrzucać odpowiedzialność za wszystkie niepowodzenia na otoczenie, a samemu bawić się w życie i uciekać w sztuczne ekscytacje, w powierzchowne znajomości. Byleby tylko samemu nie być odpowiedzialnym za nic i za nikogo. Strefa komfortu dla takiego kogoś to całe życie, to permanentny stan ducha, umysłu i ciała. Nowe sytuacje to powód do schowania się w kokon  i udawania, że mnie nie ma. "Skoro zamknę oczy to mnie nie widać" - zdaje się myśleć taka jednostka. Tylko, niestety, to bardzo naiwne i niedojrzałe podejście, gwarantujące rychła katastrofę. Ciągłe lawirowanie i prześlizgiwanie się po meandrach codzienności może prowadzić do tego, że wylądujemy na płyciźnie, z której nikt, ani nic nie będzie w stanie nas wyciągnąć. Bo po pierwsze, nikt nie będzie miał ochoty na taplanie się w błocie z kimś, kto ma wyje...ne na wszystko i wszystkich, a po drugie, wychodząc z prostego założenia, że człowiek człowiekowi wilkiem, nie warto ufać tym, którzy patrzą na nas tylko przez pryzmat wygody swoich czterech liter i którzy zrobią wszystko, aby w tej płyciźnie nas utopić.  Dlatego też, wbrew początkowemu uczuciu zazdrości w stosunku do osób, które nigdy niczym i nikim się nie przejmowały, stwierdziłam, że wolę czasem być w oku życiowego cyklonu i brać sprawy we własne ręce z pełną świadomością konsekwencji podejmowanych przeze mnie decyzji. Preferuję iść przez życie bez uników, ucieczek i spychologii, oczywiście w granicach rozsądku, możliwości sił witalnych i czasu. Wolę zaangażować się w coś, co niekoniecznie przyniesie mi korzyści materialne, ale da poczucie tego, że robię coś ze swoim życiem, a nie czekam biernie na jego koniec. Wybieram życiowe zawieruchy, które nie tylko hartują, ale przede wszystkim udowadniają, że trzeba być gotowym na każdą ewentualność. A strefa komfortu  lepiej niech zostanie azylem, momentem do nabrania oddechu i sił, a nie sposobem na przeczekanie, na ucieczkę od tego wszystkiego, co stanowi kwintesencję egzystencji. Bo wygoda i komfort nikogo nie uchronią przed czarnymi chmurami, które od czasu do czasu zasłonią kuszące światło beztroski i tzw. tumiwisizmu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Być kokietką, być kokietką...

Przewrotność losu

Książkowe drogowskazy