Przejdź do głównej zawartości

Prezent, którego nie kupię

Święta tuż, tuż... Czekam na nie już od momentu, kiedy się skończą i oczekiwanie to bardzo mi się dłuży.. Ale, jak już grudzień wkroczy wraz ze świątecznymi piosenkami, błyszczącymi  lampkami, a czasem nawet z bielą śniegu i mrozem, zaczyna się wyścig, maraton, sprint i bieg z przeszkodami w jednym. Niestety, dla mnie ten czas, nie jest tylko podporządkowany świątecznym przygotowaniom, ale pracy zawodowej i produkowaniu całej góry dokumentów. Przyzwyczaiłam się do tego, bo tak mam od jakiś 10 lat... Ale coraz bardziej zaczyna mi to przeszkadzać. Ten brak czasu na celebrowanie przedświątecznego rozgardiaszu, rozkoszowanie się aromatami bożonarodzeniowych przysmaków, robienie wszystkiego "po łebkach" i w jakimś takim nerwowo-sfrustrowanym nastroju. I tak sobie pomyślałam, w pewną grudniową sobotę, kiedy zamierzając upiec pierniki na choinkę, musiałam uznać wyższość matki natury i pogodzić się z brakiem elektryczności (piekarnik, niestety bez prądu nie chciał współpracować), siedząc na krześle w kuchni i oddając się kontemplacji zaistniałych okoliczności, że po co ja się tak gorączkuję? Po co biegam, jak kot z pęcherzem, pragnąc wszystko dopiąć na ostatni guzik, idealnie poukładać, wysprzątać, wypucować i dopilnować? W jakim celu daję się wciągnąć w ten kołowrotek szaleństwa i irracjonalnego przymusu robienia wszystkiego na 100 procent, skoro przez cały rok bronię się przed tym tak usilnie, pracując po swojemu i we własnym rytmie? Komu i co chcę udowodnić? Że jestem perfekcyjną panią domu, doskonałą żoną i matką, jednocześnie pracując zawodowo? Że daję sobie świetnie radę ze wszystkim? Komu potrzebna ta wiedza? Chyba tylko mi, żeby podbudować swoje ego... Moje przemyślenia doprowadziły mnie do kluczowego stwierdzenia, że może jednak dać sobie na wstrzymanie i ... w tym roku odpuścić sobie pierniki, sprzątanie, gotowanie i tysiące innych rzeczy i uciec na bezludną wyspę... Na szczęście, mój tok myślenia przerwał powrót elektryczności. A swoją drogą, do tak radykalnych kroków bym się nie posunęła, ale dotarło do mnie, że sama robię sobie mentalną krzywdę, tworząc w swoim umyśle ten przymus zapanowania nad każdą sprawą i  ogarnięcia za wszelką cenę wszystkiego w jednym momencie. A tak się po prostu nie da.  Trzeba zwolnić, skupić się na jednej rzeczy i zrobić ją najlepiej jak się potrafi, a dopiero później zabierać się za kolejną. I podarować sobie najlepszy prezent na święta jeszcze przed świętami: czas. Ja wiem, że pierogi, uszka, że trzepanie dywanów, wymiatanie kurzu zza szaf, komód i kanap, że zakupy, choinka i że to i tamto. Ale wezmę głęboki oddech, usiądę z filiżanką kawy z cynamonem i popatrzę na to z odrobiną humoru, dystansu i zdrowego rozsądku. Po cóż mi mieszkanie na wysoki połysk, skoro za kilka chwil nie będzie po nim śladu? Po co dwudziesta sałatka i dziesiąte ciasto, których smaku i tak nikt nie doceni będąc nafaszerowany toną innych przysmaków ze świątecznego stołu? Po co zamęt, pośpiech i nerwy? Nie chcę, aby mojej córce przedświąteczny czas kojarzył się z nerwami i dzikim pędem... Dlatego mój mąż uruchomi gramofon, z głośników popłyną świąteczne piosenki w wykonaniu Elvisa Presley'a,... A my z Dobrusią ozdobimy pierniki, ciesząc się z tego, że jesteśmy razem, potem przygotujemy życzenia do kartek świątecznych, które w tym roku wyślemy w większej ilości niż zwykle. I zaplanujemy, co pysznego wspólnie upieczemy i ugotujemy, jak ozdobimy choinkę i ile kilogramów cukierków trzeba na niej powiesić, by móc je wykradać i wyjadać jak najdłużej. Zapalimy świeczki o zapachu cynamonu i wanilii i będziemy razem, damy sobie czas i stworzymy z niego piękne wspomnienia.
Wspomnienia, dzięki którym tworzy się magia... I na chwilę zapomnimy o tym, że gdzieś tam na zewnątrz czas biegnie na łeb na szyję, coraz mniej magiczny, coraz mniej ludzki i coraz bardziej zachłanny.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Być kokietką, być kokietką...

I w tym oto wpisie wyjdzie ze mnie megiera, zazdrośnica i babsko wredne, które nie potrafi docenić  starań przedstawicielek płci pięknej zarówno w rzucaniu uroków na bogu ducha winnych i nieświadomych mężczyzn, ani wszelkich prób zwrócenia na siebie ich uwagi, ani nawet  kompleksowych i zmasowanych działań mających na celu uczynienia z nich potencjalnych wielbicieli, a wręcz czcicieli kobiecego piękna. Z racji tego, że matka natura poskąpiła mi filigranowej budowy ciała, wrodzonego uroku, wdzięku i subtelności, wychodząc zapewne z założenia, że limit tego typu przymiotów został wyczerpany wciągu trzech pierwszych miesięcy 1981 roku, od zawsze z zazdrością spoglądałam na koleżanki, których aparycja stanowiła kwintesencję kobiecości. A uczucie to potęgowało się z chwilą, kiedy takie idealne istoty potrafiły umiejętnie rozsiewać swój czar i urok na otaczających je chłopaków. Niestety, ja tak nigdy nie miałam i przyznaję, że przemawia teraz przeze mnie frustracja i poczucie kr...

Przewrotność losu

Kiedy byłam młoda i piękna, a było to jakieś 20 lat temu, myślałam, że nie ma nic lepszego niż poświęcić się karierze naukowej, a jeżeli już dane mi będzie założyć z kimś rodzinę, to zrobię to z mężczyzną, który wszystko zaplanuje, zorganizuje i będzie stał na straży bezpieczeństwa i dobrobytu tej najmniejszej komórki społecznej. O jakże wielką naiwnością się wykazałam w moim poprzednim wcieleniu! Jaką głupotą życiową byłam przepełniona i jakże niedojrzałym podejściem do realiów życiowych się kierowałam! Na szczęście jakiś palec boży wskazał mi inną drogę życiową i postawił na mojej drodze człowieka, który nauczył mnie niezależności, samodzielności i radzenia sobie ze wszystkim. Często psioczyłam w duchu na to, że muszę być "herszt-babiszonem" trzymającym w ryzach wszystkie codzienne sprawy, obowiązki i powinności, że nie mogę sobie pozwolić na beztroską egzystencję typu "leżę i pachnę", że muszę kopać się z życiem i brać się z nim za bary każdego dnia. Był to dl...

Moja porażka wychowawcza

Kiedy na świecie pojawiła się moja córeczka Dobrochna, oprócz wszechogarniającej radości, macierzyńskiej miłości i gotowości do trudów związanych z przeorganizowaniem dotychczasowego życia, pojawiło się dręczące pytanie o to, w jaki sposób ukształtować tą małą istotkę, aby wyrosła na mądrego człowieka, posiadającego poczucie własnej wartości, ale także mającego szacunek do innych ludzi, ich poglądów i odmienności. Przez prawie osiem rosła moja latorośl pod czujnym okiem kochających rodziców, otwartych na jej szalone pomysły, gotowych udzielić w każdej chwili ( nawet w środku nocy) odpowiedzi na pytania z każdej dziedziny nauki, nawet na te dotyczące teorii chaosu i próbujących wpoić jej podstawowe prawdy o życiu, o tym, że najważniejsza jest miłość, że trzeba ponosić konsekwencje swoich decyzji i że czasem jest trudno, ale nigdy nie wolno się poddawać. Otoczona miłością, zrozumieniem, otwartością, dopingowana, chwalona, gdy na to zasłużyła, karcona, kiedy wymagały tego okoliczności, a...