I w tym oto wpisie wyjdzie ze mnie megiera, zazdrośnica i babsko wredne, które nie potrafi docenić starań przedstawicielek płci pięknej zarówno w rzucaniu uroków na bogu ducha winnych i nieświadomych mężczyzn, ani wszelkich prób zwrócenia na siebie ich uwagi, ani nawet kompleksowych i zmasowanych działań mających na celu uczynienia z nich potencjalnych wielbicieli, a wręcz czcicieli kobiecego piękna. Z racji tego, że matka natura poskąpiła mi filigranowej budowy ciała, wrodzonego uroku, wdzięku i subtelności, wychodząc zapewne z założenia, że limit tego typu przymiotów został wyczerpany wciągu trzech pierwszych miesięcy 1981 roku, od zawsze z zazdrością spoglądałam na koleżanki, których aparycja stanowiła kwintesencję kobiecości. A uczucie to potęgowało się z chwilą, kiedy takie idealne istoty potrafiły umiejętnie rozsiewać swój czar i urok na otaczających je chłopaków. Niestety, ja tak nigdy nie miałam i przyznaję, że przemawia teraz przeze mnie frustracja i poczucie krzywdy... Wiek młodzieńczy, durny i chmurny, ma to do siebie, że każdy potrzebuje akceptacji, zbudowania fundamentów poczucia pewności siebie i własnej wartości. Nie dziwię się teraz nastolatkom, kobietkom i dziewczynom wkraczającym w dorosłe życie, że pragną zwrócić na siebie uwagę otoczenia, że chcą zaistnieć w oczach rówieśników, a zwłaszcza tych z męskiego grona. Każda kobieta pragnie być podziwiana, utwierdzana w przekonaniu, ze jest piękna, wartościowa i niepowtarzalna. Dlatego nie dziwią mnie zachowania nastolatek, które swoim sposobem bycia, wykorzystując atrybuty swojej urody i zachowując się kokieteryjnie chcą zaistnieć w oczach młodzieńców, do których czują słabość. Normalna to sytuacja i przywołująca na moje usta nostalgiczny uśmiech... Jednak kiedy kobiety, które wiek nastoletnich wzruszeń mają już daleko za sobą, biorą się za oczarowywanie męskiego rodu, sytuacja staje się zgoła satyryczno-tragiczna z lekką nutą zażenowania. Ja jestem prosta baba - jak mam sprawę do faceta to krótko i na temat, bez zbędnego mizdrzenia się, trzepotania rzęsami, machania nóżką czy dekoltem. Kokietowanie i flirtowanie nie są wpisane w moją naturę, chyba, że po pierwsze byłby to flirt intelektualny, ale w tym wypadku jedynymi godnymi kandydatami są: mój małżonek (zresztą na to został poderwany) i kolega od dystansu i dostarczania lektur (mam nadzieję, że się nie obrazi), a po drugie sytuacja życiowa wymagałaby ode mnie podjęcia przeze mnie takich działań w celu zatrzymania miłości mojego życia lub wzbudzenia zazdrości. Ale ta druga sytuacja to czysta fantasmagoria. Rozumiem mechanizm kokietowania mężczyzn kiedy kobieta jest sama, a czas nieubłaganie galopuje niczym sprinter w biegu na sto metrów. Potrzeba znalezienia kogoś do przytulenia i nie tylko, do porozmawiania, do dzielenia codzienności i bycia na dobre i złe wzrasta wraz z mijającymi dniami. I tutaj popieram umiejętności rozsiewania uroku, feromonów, atrakcyjności i czaru celem znalezienia tego jedynego, wyśnionego, wytęsknionego i wymarzonego księcia (czytaj: poczciwego mężczyzny, dla którego walory intelektualne i charakterologiczne wybranki - a nie estetyczne - stanowią podstawowy warunek trwałości związku). W końcu każda kobieta chce być kochana, jak już wcześniej pisałam, i skoro natura wyposażyła ją w taką funkcję, to czemu z niej nie skorzystać? Byle robić to z klasą, w stylu eleganckim, a nie wulgarnym i tandetnym. Jeżeli bowiem kobieta wychodzi z założenia, że każdego faceta trzeba omamić swoją urodą (bo według odwiecznych mądrości męski ród to wzrokowcy - chociaż ja też lubię sobie popatrzeć na jakiś przystojnych i odpowiednio zadbanych facetów, więc teoria jest raczej chybiona, a biorąc pod uwagę ilość kobiet pojawiających się na występach Chippendales i stan ich umysłu po takich występach, śmiem twierdzić, że wzrokowcami jesteśmy wszyscy bez względu na płeć) to dla kobiety notorycznie kokietującej nie będzie się liczył kto waść, tylko ilu mężczyzn dało się złapać w pułapkę krótkiej spódniczki, wydętych ust i głosu specjalnie modulowanego, na wzór bohaterek filmów dla dorosłych. I wtedy nie ważne staje się czy dany mężczyzna to czyjś mąż, chłopak, narzeczony, partner, ojciec czy nawet dziadek. Zupełnie nieistotne są takie aspekty jak wygląd, zapach, higiena osobista czy jej brak, waga, wzrost, nie wspominając już o charakterze i poziomie intelektualnym, ponieważ maniakalna kokietka bierze się za wszystkich mężczyzn w jej otoczeniu. Do tego się uśmiechnie, do tamtego coś szepnie, temu spojrzy głęboko w oczy, a innemu usiądzie na biurko i będzie kusić kształtnym bioderkiem. Niby przypadkiem, niby nieumyślnie, ale tak naprawdę z premedytacją i wyrachowaniem, będzie czarować każdego napotkanego faceta. Po co? Na pewno nie w celu znalezienia towarzysza życia (większość z maniakalnych - kokietek ma już kogoś w domowych pieleszach). Może chce podnieść swoją samoocenę? Albo dowartościować się i poczuć pewniej? Raczej nie, ponieważ świadome wykorzystywanie swojej kobiecości w stosunku do męskiego grona wynika raczej z poczucia pewności siebie, wyższości i świadomości swojej urody. Pytanie to pozostawiam bez odpowiedzi, bo tego nie wiem. Wiem za to, że kiedy uroda przeminie, oczy stracą blask, kuszące szeptem usta staną się cienką linią bez wyrazu, a zgrabne ciało zwiotczeje i nie będzie przedmiotem niecnych myśli męskiego grona, maniakalna - kokietka przestanie zachwycać, a zacznie być irytująco śmieszna i infantylna. Niestety, jak się ma do zaoferowania tylko opakowanie, trzeba brać pod uwagę to, że z czasem wyblaknie, pogniecie się i nikt nie zwróci na nie uwagi, zwłaszcza, że nie kryło w sobie niczego wartościowego, godnego uwagi i ponadczasowego. Dlatego, po głębokim namyśle, dociera do mnie fakt, że może lepiej, że matka natura poskąpiła mi walorów estetycznych kokietki i umiejętności "bajerowania" mężczyzn. Mam za to inne walory, które z wiekiem się wyostrzają i stają się bardziej giętkie... I tychże przymiotów będę się trzymać i je pielęgnować dając temu wyraz na blogu jak i w życiu codziennym.
Kiedy byłam młoda i piękna, a było to jakieś 20 lat temu, myślałam, że nie ma nic lepszego niż poświęcić się karierze naukowej, a jeżeli już dane mi będzie założyć z kimś rodzinę, to zrobię to z mężczyzną, który wszystko zaplanuje, zorganizuje i będzie stał na straży bezpieczeństwa i dobrobytu tej najmniejszej komórki społecznej. O jakże wielką naiwnością się wykazałam w moim poprzednim wcieleniu! Jaką głupotą życiową byłam przepełniona i jakże niedojrzałym podejściem do realiów życiowych się kierowałam! Na szczęście jakiś palec boży wskazał mi inną drogę życiową i postawił na mojej drodze człowieka, który nauczył mnie niezależności, samodzielności i radzenia sobie ze wszystkim. Często psioczyłam w duchu na to, że muszę być "herszt-babiszonem" trzymającym w ryzach wszystkie codzienne sprawy, obowiązki i powinności, że nie mogę sobie pozwolić na beztroską egzystencję typu "leżę i pachnę", że muszę kopać się z życiem i brać się z nim za bary każdego dnia. Był to dl...
Komentarze