Dawno mnie tutaj nie było... Zaglądałam sobie, ot tak, aby poczytać stare wpisy i aby naocznie przekonać się o tym, że zdarzało mi się coś napisać, że kiedyś coś skrobałam, że nie bałam się moich słów. Tak. Przez ten cały czas nie pisałam niczego, nawet nie próbowałam, bo brakło mi słów ze strachu przed ich bezsensem, płycizną i nieporadnością . Rozpierzchły się z mojej głowy, nie chciały układać się w mniej lub bardziej zgrabne zdania, ich sens znikał, kiedy tylko próbowałam stukać w klawiaturę komputera. Pustka i brak tej iskry zapalnej, która pozwala na stworzenie czegokolwiek, opanowały mnie bez żadnego uprzedzenia i zawładnęły stanem twórczego umysłu. Ale powoli wracam do tego, co przecież kocham, za czym tęsknię i bez czego nie wyobrażam sobie mojej codzienności. Pokonuję strach przed własnymi słowami, które ostatnio stanowiły dla mnie koszmar. A cały ten marazm twórczy rozpoczął się przez to, że zaczęłam porównywać się z innymi piszącymi. Nie tylko tymi, którzy są autorami blogów, ale także powieści, wierszy, artykułów, esejów czy nawet poradników. Sama, własnymi rękami, przygotowałam sobie zestaw tortur, polegający na czytaniu, porównywaniu i kajaniu siebie, za samo pragnienie stworzenia czegokolwiek z materii, jaką są słowa. Wolałam więc zamilknąć, nie katować siebie, a przede wszystkim innych, swoimi dywagacjami, wypocinami i przemyśleniami małomiasteczkowej pseudointelektualistki. Po co? Wokół jest tyle słów, a ludzie i tak wracają powolutku do wyrażania siebie w sposób skrótowy, ikonograficzny i uproszczony. Słowa tracą na wartości, stają się pustymi sloganami, wytrychami i kamuflażem, który pozwala ukryć prawdziwego siebie. Coraz częściej zmieniają się w rewelacyjny środek do manipulowania, oszukiwania, oczerniania i skłócania, a coraz rzadziej zbliżają, wyjaśniają, niosą otuchę czy pocieszenie. Sama jestem tego przykładem. Mam niewyparzony język i doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że potrafię, zranić, zbulwersować, zdenerwować i oczernić. I czasem inaczej nie potrafię, choćbym nie wiem jak mocno chciała zamilknąć. Ale to jest ten paradoks - kiedy należałoby zamilknąć, wtedy uaktywniają się jakieś ciemne moce i wypychają słowa wodospadem... I tak sobie pomyślałam, że skoro zbliża się kolejny rok, może zacznę w nim oszczędzać słowa i nie trwonić ich na narzekanie, utyskiwanie i plotkowanie. Będę dawkować je z wyczuciem, wedle potrzeby, a przede wszystkim zgodnie z tym, co czuję i w porozumieniu z tym, co myślę. Będę mówić i pisać o tym, co jest wartościowe, piękne, co sprawia, że życie ma sens, ale bez rzygania tęczą i rozsiewania niczym nieuzasadnionych zachwytów nad wszystkim wokół. Oczywiście, od czasu do czasu, w jakiś bardziej emocjonalny sposób wyrażę swój sprzeciw wobec paradoksów rzeczywistości. Zresztą, nie odmówię sobie ironicznego i sarkastycznego analizowania spraw, które bezpośrednio mnie dotyczą, obchodzą i poruszają, bo nie byłabym szczera wobec siebie i innych. I może wtedy nie zabraknie mi słów do tego, aby wyrażać siebie na blogu, w poezji, a może kiedyś na kartach powieści. I mam jeszcze jedno postanowienie: nie będę porównywać się z innymi, bo jak głoszą pewne mądre słowa zawarte w Desideracie: "jeśli porównuje są się z innymi możesz stać się próżny lub zgorzkniały, albowiem zawsze będą lepsi i gorsi od ciebie". A ja nie chcę być zgorzkniałą babą z niemocą twórczą w tle. Będę robić to, co lubię, co sprawia mi radość, bez oglądania się na innych i ich zdanie. Nawet jeśli będzie to zalatywało tą małomiasteczkową pseudointelektualistką.
Jako że listopad nie należy do moich ulubionych miesięcy i wolałabym albo go przespać w wygodnym łóżku, albo wyjechać do jakiegoś skąpanego w słońcu i cieple zakątka świata, moja aktywność życiowa spada w tym czasie do minimum. Ograniczam się do wykonywania niezbędnych czynności, bez niepotrzebnych zrywów, gwałtownych ruchów, radykalnyh zmian i bez entuzjazmu. Po prostu wegetuję. Taki czas... Nie wiem czy wpływ ma na to fakt, że wychodząc z domu do pracy jest jeszcze ciemno, a wracając już się zmierzcha, a listopadowe dni składają się tylko z pobudki i zasypiania? Czy może to ogólny marazm, wchodzenie w stan zimowania świata przyrody czy po prostu jakieś zmęczenie? Stwierdzam, że nie lubię listopada w tym roku i już. Po prostu. Próbowałam się z nim zaprzyjaźnić. Naprawdę. Rozpalałam świece zapachowe, ale przyprawiały mnie o senność i ból głowy. A poza tym szybkość ich wypalania, nie szła w parze z szybkością uzupełniania zasobów, więc na dłuższą metę mało to ekonomiczny spos...
Komentarze
Ula