Przejdź do głównej zawartości

Maska

Tydzień temu miałam okazję uczestniczyć w niezwykle inspirujących zajęciach, których efektem jest wykonana przeze mnie maska. Miała być wenecka zgodnie z tematyką zajęć, ale ja, jak zwykle zresztą, poszłam w swoją stronę i zrobiłam coś z pogranicza greckiej maski teatralnej i nieokiełznanej fantazji twórczego umysłu. A wszystko przez to, że dokładne odzwierciedlenie rysów mojej twarzy, a zwłaszcza nosa, prowadzącej zajęcia - Pani Kasiu chylę czoła - przywiodły na myśl Grecję i tamtejszy kanon urody. Natchniona tym pomysłem dałam się ponieść artystycznej swawoli czego wyrazem stała się maska Meduzy. W porównaniu z innymi, cudnie weneckimi, ozdobnymi, wysublimowanymi i tak rewelacyjnie kryjącymi prawdziwe oblicze maskami wykonanymi przez pozostałe uczestniczki zajęć, moja wydała mi się zupełnie nie na miejscu. Dopiero dzisiaj, kiedy zawisła na ścianie, kiedy spojrzałam na nią oczami nie twórcy, ale zwyczajnej mnie i kiedy przestałam porównywać ją do innych masek, zobaczyłam w niej coś, co mnie uderzyło i poruszyło. Zobaczyłam siebie. Tak, tą złą, okropną Meduzę też, ale przede wszystkim zobaczyłam przed oczami to wszystko, co zwykle chowam w sobie głęboko: strach, niepewność, smutek i rozgoryczenie. Skrywane emocje wypełzły ze mnie niczym macki mitologicznej postaci i zostały uchwycone w nieruchomej masce. To, co chciałam ukryć zostało odkryte... Dziwne to i przejmujące uczucie - zobaczyć to, co się czuje głęboko w sercu. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że nie robiłam tego specjalnie. Ręce same mnie niosły, kolory i kształty kreowały się intuicyjnie. Pasja tworzenia pobudziła chyba moją podświadomość... Oj, Freud chyba miały tutaj o czym rozprawiać (i wcale nie chodzi o aspekty seksualne, hihihi). Swoją drogą, takie przeżycie jest wielce oczyszczające i pobudzające. Naocznie mogłam się przekonać, jak chowane przed wszystkimi, a zwłaszcza przed samą sobą emocje i uczucia, dyskretnie przysiadają w kącikach ust i oczu, na zmarszczonym czole. Jak rozterki, strach i ciągłe niewiadome zaciskają, milimetr po milimetrze, linię żuchwy, a zwiedzione nadzieje, odkładane wciąż na później plany i marzenia nadają całej twarzy złowrogi i chmurny wyraz. I moja maska stała się dla mnie symbolem nie tajemniczej postaci i karnawałowej zabawy, ale prawdziwej mnie, tej, której właśnie na co dzień nie widać.  Popatrzyłam na siebie zaklętą w masce Meduzy i pomyślałam, że wielu z nas powinno zrobić sobie taki eksperyment. Skupić wzrok na dokładnym odbiciu każdego elementu swojej twarzy i zobaczyć prawdziwego siebie, bez codziennej maski sztucznej radości, niczym nieuzasadnionego optymizmu, egoizmu, wyższości i obojętności. Ale nie poprzestawać na tym i dostrzec także, a może przede wszystkim piękno i niepowtarzalność, które kryją się w każdym z nas, a o którym tak często zapominamy, próbując za wszelką cenę być kimś innym niż jesteśmy. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Być kokietką, być kokietką...

I w tym oto wpisie wyjdzie ze mnie megiera, zazdrośnica i babsko wredne, które nie potrafi docenić  starań przedstawicielek płci pięknej zarówno w rzucaniu uroków na bogu ducha winnych i nieświadomych mężczyzn, ani wszelkich prób zwrócenia na siebie ich uwagi, ani nawet  kompleksowych i zmasowanych działań mających na celu uczynienia z nich potencjalnych wielbicieli, a wręcz czcicieli kobiecego piękna. Z racji tego, że matka natura poskąpiła mi filigranowej budowy ciała, wrodzonego uroku, wdzięku i subtelności, wychodząc zapewne z założenia, że limit tego typu przymiotów został wyczerpany wciągu trzech pierwszych miesięcy 1981 roku, od zawsze z zazdrością spoglądałam na koleżanki, których aparycja stanowiła kwintesencję kobiecości. A uczucie to potęgowało się z chwilą, kiedy takie idealne istoty potrafiły umiejętnie rozsiewać swój czar i urok na otaczających je chłopaków. Niestety, ja tak nigdy nie miałam i przyznaję, że przemawia teraz przeze mnie frustracja i poczucie kr...

Przewrotność losu

Kiedy byłam młoda i piękna, a było to jakieś 20 lat temu, myślałam, że nie ma nic lepszego niż poświęcić się karierze naukowej, a jeżeli już dane mi będzie założyć z kimś rodzinę, to zrobię to z mężczyzną, który wszystko zaplanuje, zorganizuje i będzie stał na straży bezpieczeństwa i dobrobytu tej najmniejszej komórki społecznej. O jakże wielką naiwnością się wykazałam w moim poprzednim wcieleniu! Jaką głupotą życiową byłam przepełniona i jakże niedojrzałym podejściem do realiów życiowych się kierowałam! Na szczęście jakiś palec boży wskazał mi inną drogę życiową i postawił na mojej drodze człowieka, który nauczył mnie niezależności, samodzielności i radzenia sobie ze wszystkim. Często psioczyłam w duchu na to, że muszę być "herszt-babiszonem" trzymającym w ryzach wszystkie codzienne sprawy, obowiązki i powinności, że nie mogę sobie pozwolić na beztroską egzystencję typu "leżę i pachnę", że muszę kopać się z życiem i brać się z nim za bary każdego dnia. Był to dl...

Moja porażka wychowawcza

Kiedy na świecie pojawiła się moja córeczka Dobrochna, oprócz wszechogarniającej radości, macierzyńskiej miłości i gotowości do trudów związanych z przeorganizowaniem dotychczasowego życia, pojawiło się dręczące pytanie o to, w jaki sposób ukształtować tą małą istotkę, aby wyrosła na mądrego człowieka, posiadającego poczucie własnej wartości, ale także mającego szacunek do innych ludzi, ich poglądów i odmienności. Przez prawie osiem rosła moja latorośl pod czujnym okiem kochających rodziców, otwartych na jej szalone pomysły, gotowych udzielić w każdej chwili ( nawet w środku nocy) odpowiedzi na pytania z każdej dziedziny nauki, nawet na te dotyczące teorii chaosu i próbujących wpoić jej podstawowe prawdy o życiu, o tym, że najważniejsza jest miłość, że trzeba ponosić konsekwencje swoich decyzji i że czasem jest trudno, ale nigdy nie wolno się poddawać. Otoczona miłością, zrozumieniem, otwartością, dopingowana, chwalona, gdy na to zasłużyła, karcona, kiedy wymagały tego okoliczności, a...