Portret kobiety idącej "w tango"

Może zszokuję co poniektórych tym tytułem i kwestią, którą pragnę dzisiaj poruszyć. Bo jakże to tak? Kobieta i imprezy?! A jeśli beztroskie imprezowanie dotyczy żony i matki, która zrywając się ze smyczy codziennych obowiązków, spędza czas na dobrej zabawie bez męża, bez widma Matki - Polki snującej się za nią, w towarzystwie przyjaciółek, albo poznanych dopiero osób? To dopiero awantura! Chciałam zaznaczyć, że nie będę pisać o tych kobietach, które notorycznie przedkładają dobrą zabawę, beztroskie balangowanie ponad rodzinę i obowiązki, które wybierają nieustanne bycie na tzw. "rauszu" niż ciepło domowego ogniska, które znikają na kilka dni, bo była taaaaaaaka impreza i nie było czasu na takie głupoty, jak telefon do zamartwiającego się męża czy dzieci. Patologii, kretynizmu i braku podstawowych zasad wynikających z bycia matką i żoną nie pochwalam!!!
Chciałam po prostu zwrócić uwagę na to, że kobieta też człowiek i czasem musi iść się "wyszumieć", zostawić cały rozgardiasz, zagłuszyć na moment instynkt macierzyński, zapomnieć na chwilę o posiadaniu małżonka i być sobą - uśmiechniętą, zrelaksowaną, kobietą, która przez kilka godzin pragnie się dobrze bawić. 
Przyznaję się do tego, że praktykuję takie "resety". Oczywiście w granicach przyzwoitości i o umiarkowanym natężeniu, tak, aby nikt z moich bliskich nie ucierpiał w skutek mojego pójścia "w tango". Nie było mi łatwo przyznać się do tego, że jest mi to potrzebne. Blokowało mnie poczucie obowiązków i stereotypy matki i żony, która ma myśleć o gniazdku rodzinnym, ciepłych obiadkach oraz dziecku, a nie o zabawie. I myślałam o tym wszystkim, ale także podporządkowałam temu cały mój czas, który pozostawał mi po powrocie z pracy. Tylko w miarę upływu czasu, kiedy mój dzień ograniczył się do ciągłych obowiązków, spełniania oczekiwań wszystkich wokół i powolnego zmieniania się w zrzędliwego, zmęczonego i sfrustrowanego "babiszona", zgubiłam radość życia i młodzieńczy luz. Swoją negatywną energią zrażałam do siebie najbliższych i zamiast cudownej rodzinnej atmosfery, o którą tak zabiegałam, swoim zniechęceniem i zagubieniem tworzyłam toksyczny dom, w którym ciężko było egzystować. Ratunkiem okazało się właśnie wyjście na imprezę ze znajomymi. Babski wieczór pełen beztroski, śmiechu i smaku młodzieńczych lat, kiedy jeszcze wszystko było w sferze planów, okazał się kołem ratunkowym. Małymi kroczkami wypracowałam sobie u męża zaufanie, dzięki któremu mam swobodę (oczywiście w granicach przyzwoitości) i możliwość spędzenia wieczoru w towarzystwie tylko moich znajomych i tylko w przeze mnie wybranym otoczeniu. Mój mąż zaakceptował fakt, że od czasu do czasu mam wychodne i wrócę późną porą w stanie lekko wskazującym na spożycie napojów wyskokowych. Zresztą nie było mu trudno się z tym oswoić, bo po takim wyjściu miał w domu uśmiechniętą, szczęśliwą i spełnioną kobietę, która nie strzelała focha, nie marudziła i nie odstraszała znużonym spojrzeniem pełnym wyrzutów i pretensji. Wiem, że czasem muszę zrzucić bambosze i dres, przywdziać jakieś kobiece wdzianko i pobyć po prostu kobietą bez obowiązków, bez ciągłego " muszenia" zrobienia czegoś i bez poczucia winy, że w tym momencie to jej potrzeby są na pierwszym miejscu. Zrozumienie tego mechanizmu zajęło mi trochę czasu, podobnie, jak oswajanie z tym członków mojej rodziny. Kiedy jednak zdałam sobie sprawę z tego, że wychodząc za mąż i rodząc dziecko, nadal muszę być sobą, żyć w zgodzie z sobą i słuchać siebie, życie stało się prostsze i bardziej kolorowe. Bo jak kobieta od czasu do czasu pójdzie "w tango", nie tylko nabierze dystansu do codziennych spraw, ale przede wszystkim ze zdwojoną siłą doceni swój dom, męża i dzieci.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Być kokietką, być kokietką...

Przewrotność losu

Książkowe drogowskazy