Człowiek całe życie się uczy... Chyba, że nie chce, bo jest oporny na wiedzę, albo jest tak zapatrzony w siebie, że wierzy, iż pozjadał wszystkie rozumy. Ja przez większość mojego życia miałam wpajane, że grzecznością, miłym obyciem i spolegliwością zyskam więcej, będę bardziej doceniona i szanowana. Nauka nie poszła w las i trwałam sobie w tym, jakże złudnym przekonaniu, wykazując się nadzwyczaj wybujałą naiwnością. Jednak pewnego dnia przyszło opamiętanie... Nie był to grom z jasnego nieba, niosący oświecenie, a raczej szereg podszczypywań , które stopniowo kruszyły tą moją tarczę obronną zbudowaną z mrzonek o tym, że im więcej dam od siebie, tym lepiej ludzie będą mnie postrzegać. To tak nie działa, niestety. I chociaż nie wiem jak bardzo chciałabym w to wierzyć, to patrząc na to co, dzieje się wokół mnie, nie ma takiej możliwości, nie istnieją żadne przesłanki ku temu... Nauką tą mój umysł nasiąkał powoli, w miarę zbieranych kopniaków... Początki nabywania tej wiedzy były bolesne i trudne. Bo jak to tak?!! Mnie, takiej siakiej i owakiej, ktoś rzuca kłody pod nogi, ktoś sypie piaskiem w oczy, ktoś wbija w plecy nóż?! Dlaczego? Po co? Co zrobiłam źle? Jednak w miarę upływu czasu moje zacne cztery litery przestały tak panicznie reagować na wszelkie przejawy wrogości, ironicznego traktowania, ignorowania, albo zwyczajnego obmawiania, chorobliwego ekscytowania się tym, co zrobiłam niewłaściwie, szeptania za plecami i dorabiania jakiś teorii spiskowych do mojego życia. I od tego, jakże ważnego momentu, moja miękkość serca zmieniła się w twardość dupy. Metamorfoza korzystna dla mnie . Dla otoczenia może mniej, bo nie siedzę cicho i nie przytakuję potulnie stwierdzeniom, z którymi się nie zgadzam, bo nie zachowuję się jak chorągiewka na wietrze, bo nie jestem "polityczna" i mimo większego narażania się na negatywne reakcje otoczenia, wolę iść pod prąd. A dziecięcą wiarą w dobroć i bezinteresowność ludzi obdarzam tylko tych, którzy na to zasłużyli swoim postępowaniem, tych których kocham, szanuję i podziwiam. Nie muszę przecież kochać wszystkich, zgadzać się ze wszystkimi i wszystkich zadowalać. Nie muszę i nie chcę. Za długo pracowałam na twardość czterech liter.
I w tym oto wpisie wyjdzie ze mnie megiera, zazdrośnica i babsko wredne, które nie potrafi docenić starań przedstawicielek płci pięknej zarówno w rzucaniu uroków na bogu ducha winnych i nieświadomych mężczyzn, ani wszelkich prób zwrócenia na siebie ich uwagi, ani nawet kompleksowych i zmasowanych działań mających na celu uczynienia z nich potencjalnych wielbicieli, a wręcz czcicieli kobiecego piękna. Z racji tego, że matka natura poskąpiła mi filigranowej budowy ciała, wrodzonego uroku, wdzięku i subtelności, wychodząc zapewne z założenia, że limit tego typu przymiotów został wyczerpany wciągu trzech pierwszych miesięcy 1981 roku, od zawsze z zazdrością spoglądałam na koleżanki, których aparycja stanowiła kwintesencję kobiecości. A uczucie to potęgowało się z chwilą, kiedy takie idealne istoty potrafiły umiejętnie rozsiewać swój czar i urok na otaczających je chłopaków. Niestety, ja tak nigdy nie miałam i przyznaję, że przemawia teraz przeze mnie frustracja i poczucie kr...
Komentarze