Kilka dni temu odnalazłam teczkę ze swoimi pracami, z czasów, kiedy przygotowywałam się do egzaminów na studia artystyczne. Zakurzona, zapomniana... Dziwne uczucie - wrócić wspomnieniami do chwil, w których byłam tylko ja, czysta kartka papieru, ołówek, węgiel lub pastele i moja wyobraźnia. To było tak dawno... Porzuciłam przygodę z rysowaniem, bo stchórzyłam. Patrzyłam na swoje rysunki i nie miałam odwagi pokazać ich światu. Wrodzony samokrytycyzm, nieśmiałość i obawa przed oceną innych na długie lata zabiły we mnie pasję do zatrzymywania ulotnych chwil w kreskach, cieniach i półcieniach. Tak samo było z pisaniem. Studia filologiczne, paradoksalnie, pozbawiły mnie chęci przelewania swoich myśli na papier. Stykając się nieustannie z mistrzami literackiej materii, straciłam wiarę w swoje siły - "odebrało mi mowę" i jakąkolwiek twórczą aktywność. Dlatego jedynymi śladami mojej literackiej egzystencji były prace zaliczeniowe, roczne i w końcu praca magisterska. Potem długo, długo nic, bo znowu włączył mi się samokrytycyzm, w dodatku na olbrzymią skalę. Musiało minąć prawie dziesięć lat, żebym wróciła do tego, co kocham, do tego, co sprawiało, że czułam się szczęśliwa, że byłam sobą. Ten długi czas artystycznej posuchy nauczył mnie jednego: patrzeć na siebie, nie oczami tych wszystkich, którzy zawsze będą na nie, ale przez pryzmat własnego serca, własnych pragnień, marzeń i talentów. I nie ważne, że moje rysunki nie zawisną w galerii, nie będą nowatorskie, zachwycające krytyków sztuki, to nie istotne, że ułożone przeze mnie słowa nie zostaną wydane, nie będą bestsellerem. Ważne jest to, że wszystko co przelewam na kartki, na płótno czy ekran komputera sprawia mi radość, daje satysfakcję, sprawia, że mogę "wyrzucić" z siebie emocje, zwłaszcza te negatywne i zrobić coś tylko dla siebie. A inni mogą kręcić na to nosem, szeptać za plecami i patrzeć z politowaniem... Ja podążam swoją drogą, patrzę na rzeczywistość przez swoje własne okulary, żyję swoim życiem i podążam za drogowskazami, które czasem prowadzą stromą, cienką i samotną ścieżką, a nie tam, gdzie idzie się łatwo, prosto i przyjemnie, w towarzystwie pochlebców.
Jako że listopad nie należy do moich ulubionych miesięcy i wolałabym albo go przespać w wygodnym łóżku, albo wyjechać do jakiegoś skąpanego w słońcu i cieple zakątka świata, moja aktywność życiowa spada w tym czasie do minimum. Ograniczam się do wykonywania niezbędnych czynności, bez niepotrzebnych zrywów, gwałtownych ruchów, radykalnyh zmian i bez entuzjazmu. Po prostu wegetuję. Taki czas... Nie wiem czy wpływ ma na to fakt, że wychodząc z domu do pracy jest jeszcze ciemno, a wracając już się zmierzcha, a listopadowe dni składają się tylko z pobudki i zasypiania? Czy może to ogólny marazm, wchodzenie w stan zimowania świata przyrody czy po prostu jakieś zmęczenie? Stwierdzam, że nie lubię listopada w tym roku i już. Po prostu. Próbowałam się z nim zaprzyjaźnić. Naprawdę. Rozpalałam świece zapachowe, ale przyprawiały mnie o senność i ból głowy. A poza tym szybkość ich wypalania, nie szła w parze z szybkością uzupełniania zasobów, więc na dłuższą metę mało to ekonomiczny spos...
Komentarze