Uwielbiam słowa. Pisane, mówione, słyszane. Słowa, dzięki którym opisuję rzeczywistość, porządkuję codzienny chaos myśli i uczuć oraz nadaję sens i znaczenie temu wszystkiemu, co mnie otacza. Słowa, za pomocą których tkam nici wiążące mnie z innymi ludźmi oraz tworzę konstrukcje wzajemnych relacji, stosunków i zależności. Materia słów ma niezwykłą siłę oddziaływania. Przekonuję się o tym codziennie, kiedy z ust mojej córeczki słyszę "Kocham Cię, mamusiu", kiedy najbliżsi mi ludzie powtarzają , że mogę na nich liczyć, że jestem dla nich kimś ważnym i potrzebnym. Takie słowa dają mi poczucie bezpieczeństwa, tworzą parasol ochronny przed wszystkimi przeciwnościami i zawirowaniami, budują w mojej głowie azyl przed tym, co złe, niesprawiedliwe, okrutne i wysysające radość życia. Ale jest także pewien rodzaj słów, których wypowiedzenie, wypuszczenie w eter, sprawia, że postrzeganie siebie i swojego dotychczasowego życia diametralnie się zmienia. Słowa krytyki. Bez względu na to, czy jest to krytyka konstruktywna, czy powodowana emocjami. Bez względu na to czy wypowiedziana przez kogoś bliskiego czy obcego. Zawsze jest wstrząsem, mniejszym bądź większym. Wstrząsem, który może pogrzebać własną samoocenę albo stać się kopniakiem w zacne cztery litery i motorem popychającym do zmian. Kiedyś myślałam, że pisana jest mi pierwsza opcja, tzn. dostaję obuchem w głowę i chowam się z podkulonym ogonem w najciemniejszych kąt, przeżywając i analizując każde " ale" do mojej osoby. Dzisiaj wybieram drugi wariant. Skoro ktoś odważył mi się powiedzieć prosto w oczy, co myśli o moim postępowaniu, dostrzegł we mnie coś, co mogę naprawić i ulepszyć. Dał mi szansę nie tylko na to, bym mogła coś zrobić lepiej, ale zmienić perspektywę postrzegania siebie , a tym samym możliwość szukania dla siebie nowych wyzwań, innej drogi do realizacji moich planów, jednym słowem, do dokonania gruntownych zmian. To jest właśnie magia słów... Bo tę magiczną moc zmiany nie niosą tylko łagodne, dobre słowa szeptane przez ukochaną osobę, budujące i wspierające otrzymywane od rodziny i przyjaciół czy pełne dziecięcej radości słyszane kilkakrotnie w ciągu każdego dnia. Potężniejszą moc mają słowa twarde, ciężkie , a czasem okrutne, bo są jak ożywcza ulewa, jak siła odśrodkowa stawiająca do pionu, jak elektrowstrząs pobudzający do zmian i jak swoiste katharsis , dzięki któremu można zacząć pewne rzeczy od nowa z zupełnie innym podejściem i odmiennym pomysłem na ich zrealizowanie. Dlatego tak uwielbiam słowa... Są zaklęciami, dzięki którym zmianiam się ja i wszystko wokół.
Jako że listopad nie należy do moich ulubionych miesięcy i wolałabym albo go przespać w wygodnym łóżku, albo wyjechać do jakiegoś skąpanego w słońcu i cieple zakątka świata, moja aktywność życiowa spada w tym czasie do minimum. Ograniczam się do wykonywania niezbędnych czynności, bez niepotrzebnych zrywów, gwałtownych ruchów, radykalnyh zmian i bez entuzjazmu. Po prostu wegetuję. Taki czas... Nie wiem czy wpływ ma na to fakt, że wychodząc z domu do pracy jest jeszcze ciemno, a wracając już się zmierzcha, a listopadowe dni składają się tylko z pobudki i zasypiania? Czy może to ogólny marazm, wchodzenie w stan zimowania świata przyrody czy po prostu jakieś zmęczenie? Stwierdzam, że nie lubię listopada w tym roku i już. Po prostu. Próbowałam się z nim zaprzyjaźnić. Naprawdę. Rozpalałam świece zapachowe, ale przyprawiały mnie o senność i ból głowy. A poza tym szybkość ich wypalania, nie szła w parze z szybkością uzupełniania zasobów, więc na dłuższą metę mało to ekonomiczny spos...
Komentarze