Nie lubię monotonii. Marazmu. Zastania. Pozornego spokoju. Mielizny. Jednostajności. Bezruchu. Jak byłam młodsza, wydawało mi się, że poukładane, stabilne życie to szczyt moich marzeń. Uporządkowany dzień, kolejne zadania do wykonania, ład w głowie i ład w życiu - ordnung muss sein i mam szczęście zagwarantowane. Wygoda i pewien rodzaj komfortu psychicznego oraz materialnego sprawiają, że człowiek się rozleniwia. Osiada na nieruchomych wodach i wydaje mu się, że jest panem świata. Codziennie tapla się w swoim bagienku, pogrążają się w coraz większej mieliźnie. Bez wyzwań, bez wstrząsów, bez tej jednej iskry, która potrafi wzniecić emocjonalne pożary, staje się postronnym obserwatorem życia. Nie kreatorem rzeczywistości, nie głównym uczestnikiem, ale biernym, czekającym na nie wiadomo co, człowieczkiem. Może dla wielu ludzi spokój i stabilizacja to największe szczęście? Może budowanie swojego świata na pozorach, lęku przed nieznanym, czy strachu przed tym, co ludzie powiedzą, jest pewnego rodzaju schronieniem przed samym sobą? Nie wiem. Nie chcę wiedzieć. Każdy ma prawo żyć tak jak chce. I ja pragnę żyć po swojemu. Nie spokojnie, nie bojaźliwie, bez polotu, bez wyzwań, uniesień i bez upadków. Nie chcę osiąść na emocjonalnej płyciźnie, może wygodnej, ale jakże nudnej, przewidywalnej i jałowej. Po różnych perypetiach i doświadczeniach stwierdzam, że czuję się spełniona, szczęśliwa i usatysfakcjonowana, kiedy życie funduje mi egzystencjalny skok na bungee. Kiedy, targana emocjami, przeżywam wszystko intensywniej. Kiedy rozsadza mnie euforia, albo kiedy dopada mnie smutek bezdenny. Moja natura potrzebuje ekstremalnych przeżyć, żebym mogła funkcjonować w każdym aspekcie mojego życia. Dlatego szukam chwil szczęścia wszechogarniającego, ale nie uciekam przed tym, co boli. Korzystam z szans na dobrą zabawę, ale wiem, kiedy ta zabawa ma się skończyć. Nie boję się siebie i tego, co siedzi w mojej głowie, bo wiem, że to moje koło ratunkowe przed uczuciową płycizną, która skazuje na wegetowanie. A ja uwielbiam czuć, że żyję!
Jako że listopad nie należy do moich ulubionych miesięcy i wolałabym albo go przespać w wygodnym łóżku, albo wyjechać do jakiegoś skąpanego w słońcu i cieple zakątka świata, moja aktywność życiowa spada w tym czasie do minimum. Ograniczam się do wykonywania niezbędnych czynności, bez niepotrzebnych zrywów, gwałtownych ruchów, radykalnyh zmian i bez entuzjazmu. Po prostu wegetuję. Taki czas... Nie wiem czy wpływ ma na to fakt, że wychodząc z domu do pracy jest jeszcze ciemno, a wracając już się zmierzcha, a listopadowe dni składają się tylko z pobudki i zasypiania? Czy może to ogólny marazm, wchodzenie w stan zimowania świata przyrody czy po prostu jakieś zmęczenie? Stwierdzam, że nie lubię listopada w tym roku i już. Po prostu. Próbowałam się z nim zaprzyjaźnić. Naprawdę. Rozpalałam świece zapachowe, ale przyprawiały mnie o senność i ból głowy. A poza tym szybkość ich wypalania, nie szła w parze z szybkością uzupełniania zasobów, więc na dłuższą metę mało to ekonomiczny spos...
Komentarze