Przejdź do głównej zawartości

Zaklinając lato



Uwielbiam lato. Czas jakby zwalnia, prześlizgując się leniwie przez rozgrzane słońcem zakamarki miasta. A ja staję się spokojniejsza, bardziej nostalgiczna i nawet troszkę romantyczna. Uwielbiam przesiadywać wieczorami pod rozgwieżdżonym niebem i wpatrywać się w bezmiar granatu, a w słoneczne dni chłonę całą sobą ciepło, które kumuluję na jesienne szarugi i mroźne, zimowe godziny. Lato... najpiękniejsze momenty mojego życia przychodziły do mnie właśnie w takie jasne, ciepłe dni, tkając jedyny i niepowtarzalny patchwork, który za każdym razem, kiedy jest źle, smutno, szaro i jakoś tak emocjonalnie zimno, rozgrzewa serducho.  Każde  lato jest dla mnie taką chwilą celebrowania życia. Dni snują się leniwie, (najlepiej jak są skąpane w słońcu), a ja wracam to tych wszystkich minionych wakacyjnych miesięcy, które stały się już wspomnieniami i uśmiecham się do siebie... Bo już za mną pierwszy wyjazd bez rodziców, pierwsze wakacyjne porywy serca w rytm piosenki Roberta Chojnackiego pt. „Kiedy tak patrzysz na mnie”, pierwsza wakacyjna praca i to od razu we Włoszech, pośród – romantycznych winnic i zwariowany wypad na obóz wspinaczkowy, podczas którego przekonałam się, że jednak cierpię na lęk wysokości, będąc  kilkanaście metrów nad ziemią.
Każdego lata staram się „doszywać” kolejny skrawek wspomnień do mojego wakacyjnego patchworka. Od kiedy zostałam matką cenniejsze stały się dla mnie, nie tyle wspólne chwile, spędzone na zabawach, zwiedzaniu, czy podziwianiu otaczającego świata, ale spokojne, samotne wieczory z zachodzącym słońcem w tle… Samotne duchowo, bez domowego rozgardiaszu, pędu, kakofonii dźwięków, głosów i myśli, bez widma obowiązków dnia następnego, ale za to samą z sobą, taką jaką jestem - bez ugładzenia, bez sztucznych konwenansów i jeszcze bardziej sztucznego uśmiechu. Kiedy przychodzi czas letnich wyjazdów, kiedy zamykam drzwi mieszkania i udaję się w moje ukochane Bieszczady, staram się porzucić codzienność, którą nasiąkam przez cały rok. Uwalniam się od nakazów, zakazów i obowiązków bycia elementem trybików rzeczywistości. Uciekam przed tym, co każdego dnia mnie opisuje, określa i definiuje. Odkrywam w sobie zapomniane już myśli, marzenia, pragnienia i tę nieokreśloną tęsknotę za czymś nieuchwytnym, odległym i tajemniczym, która towarzyszyła mi wtedy, gdy jeszcze nie byłam żoną i matką . Bo czasem mam tak, że muszę uciec od tego, co staje się coraz bardziej miałkie, trywialne, zwyczajne. Muszę zamknąć oczy i umysł na absurdy rzeczywistości, wyłączyć dźwięki, które zaczynają drażnić mój słuch, pozbyć się myśli destrukcyjnych, które niczym bluszcz rozrastają się w mojej głowie i kładą się coraz większym cieniem wokół mnie. Dlatego tak kocham lato - jasność i spokój. To przedziwne zawieszenie pomiędzy wiosenną energią, a jesienną melancholią, zachłyśnięcie się kolorami, zapachami i dźwiękami, to zanurzenie się w samej sobie…
I wystarczy mi kilka takich letnich dni i wieczorów, podczas których jestem wyłączona ze zwyczajnego biegu spraw, aby „poskładać się” na nowo, przelać emocje na papier, wyciszyć, uspokoić, zacząć oddychać pełną piersią i stawiać kroki z nową energią.  Ale przede wszystkim docenić to,  kogo mam obok  i czym obdarowało mnie życie.
To właśnie lato niesie mi natchnienie do tego, by żyć pełniej, radośniej, mocniej. By cieszyć się kolejnymi miesiącami i czekać  utęsknieniem na możliwość dodania kolejnych wspomnień do mojego osobistego patchworka. A tymczasem, już za kilka dni, znów znikam... uciekam..., zostawiając poetyckie ślady:

***
Czytasz mnie - ciąg słów
ugłaskanych, 
stylistycznie zgranych,
dobranych wręcz idealnie,
łatwych do przełknięcia.

Widzisz mnie -
w okrągłej kropce nad "i"
w znaku zapytania,
który nie chce znać odpowiedzi,
w wielokropku zatrzymującym 
przepływ zbyt wielu informacji,
w pauzie udającej milczenie.

Wydaje Ci się,
że zinterpretowałeś
semantyczną zagadkę
jaką jestem...
Ale to tylko zabawa słowami,
żonglowanie znaczeniami,
gra w zdania,
które nic nie znaczą
bez Ciebie.


***
Milczeniem nie skreślam tego, co było,
Nie skazuję na zapomnienie,
Nie chowam przed codzienną walką.
Milczeniem próbuję pogodzić chwile upojne,
Mieniące się szczęściem
Z nagimi od złudzeń dniami.
I milczenie staje się bronią przed tobą,
I puste oczy, co patrzą tylko na fotografię,
I nieme usta, których uśmiech zabłądził 
Wśród zawiei i chłodu.
I moje każdego dnia umieranie
Bronią przed tobą się staje.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pozwolić listopadowi być listopadem

Jako że listopad nie należy do moich ulubionych miesięcy i wolałabym albo go przespać w wygodnym łóżku, albo wyjechać do jakiegoś skąpanego w słońcu i cieple zakątka świata, moja aktywność życiowa spada w tym czasie do minimum. Ograniczam się do wykonywania niezbędnych czynności, bez niepotrzebnych zrywów, gwałtownych ruchów, radykalnyh zmian i bez entuzjazmu. Po prostu wegetuję. Taki czas... Nie wiem czy wpływ ma na to fakt, że wychodząc z domu do pracy jest jeszcze ciemno, a wracając  już się zmierzcha, a listopadowe dni składają się tylko z pobudki i zasypiania? Czy może to ogólny marazm, wchodzenie w stan zimowania świata przyrody czy po prostu jakieś zmęczenie? Stwierdzam, że nie lubię listopada w tym roku i już. Po prostu.  Próbowałam się z nim zaprzyjaźnić. Naprawdę. Rozpalałam świece zapachowe, ale przyprawiały mnie o senność i ból głowy. A poza tym szybkość ich wypalania, nie szła w parze z szybkością uzupełniania zasobów, więc na dłuższą metę mało to ekonomiczny spos...

Przewrotność losu

Kiedy byłam młoda i piękna, a było to jakieś 20 lat temu, myślałam, że nie ma nic lepszego niż poświęcić się karierze naukowej, a jeżeli już dane mi będzie założyć z kimś rodzinę, to zrobię to z mężczyzną, który wszystko zaplanuje, zorganizuje i będzie stał na straży bezpieczeństwa i dobrobytu tej najmniejszej komórki społecznej. O jakże wielką naiwnością się wykazałam w moim poprzednim wcieleniu! Jaką głupotą życiową byłam przepełniona i jakże niedojrzałym podejściem do realiów życiowych się kierowałam! Na szczęście jakiś palec boży wskazał mi inną drogę życiową i postawił na mojej drodze człowieka, który nauczył mnie niezależności, samodzielności i radzenia sobie ze wszystkim. Często psioczyłam w duchu na to, że muszę być "herszt-babiszonem" trzymającym w ryzach wszystkie codzienne sprawy, obowiązki i powinności, że nie mogę sobie pozwolić na beztroską egzystencję typu "leżę i pachnę", że muszę kopać się z życiem i brać się z nim za bary każdego dnia. Był to dl...

Być kokietką, być kokietką...

I w tym oto wpisie wyjdzie ze mnie megiera, zazdrośnica i babsko wredne, które nie potrafi docenić  starań przedstawicielek płci pięknej zarówno w rzucaniu uroków na bogu ducha winnych i nieświadomych mężczyzn, ani wszelkich prób zwrócenia na siebie ich uwagi, ani nawet  kompleksowych i zmasowanych działań mających na celu uczynienia z nich potencjalnych wielbicieli, a wręcz czcicieli kobiecego piękna. Z racji tego, że matka natura poskąpiła mi filigranowej budowy ciała, wrodzonego uroku, wdzięku i subtelności, wychodząc zapewne z założenia, że limit tego typu przymiotów został wyczerpany wciągu trzech pierwszych miesięcy 1981 roku, od zawsze z zazdrością spoglądałam na koleżanki, których aparycja stanowiła kwintesencję kobiecości. A uczucie to potęgowało się z chwilą, kiedy takie idealne istoty potrafiły umiejętnie rozsiewać swój czar i urok na otaczających je chłopaków. Niestety, ja tak nigdy nie miałam i przyznaję, że przemawia teraz przeze mnie frustracja i poczucie kr...