Przejdź do głównej zawartości

Moja przeszłość kryminalna

Jak zacząć to moje wyznanie? Jak mam przyznać się do mojej kryminalnej przeszłości? Bo ja w sumie to taka grzeczna dziewczyna jestem... Byłam, wprawdzie, kilka razy na koncercie zespołu Behemoth i bawiłam się rewelacyjnie (czyn ten, w obliczu atakujących z każdej strony, dobrych zmian, może być odebrany nader negatywnie, ale cóż... lubię od czasu do czasu uaktywnić swoją ciemną stronę mocy ), kilka razy spożywałam napoje wyskokowe w miejscach publicznych i mam na sumieniu rzeczy, do których matce nie wypada się przyznawać. Ale dzisiaj nie będę bić się w piersi, wyznawać najgłębiej skrywanych tajemnic i przyznawać do wszystkich win, (nie tych wypitych). Dzisiaj pragnę przyznać się tylko do zafascynowania kryminałami i thrillerami, głównie tych w formie książkowej, ale także tych, przeniesionych na ekran w formie seriali.
Wszytko zaczęło się od powieści Ruth Randall "Zabić mandaryna". Historia o inspektorze Wexfordzie, orientalna atmosfera Chin i tajemnice do rozwiązania, to mieszanka, która mnie zaczarowała i sprawiła, że w moim sercu zakiełkowała miłość do kryminałów, zagadek, tajemnic, suspensu i niebezpiecznych, intrygujących detektywów, komisarzy, inspektorów oraz wyrafinowanych złoczyńców będących bardzo pociągającą mieszanką szaleństwa, dżentelmeńskiej ogłady i uroku osobistego.
Zanim jednak uległam urokowi niebezpiecznych bohaterów, dosyć mocno zaprzyjaźniłam się z powieściami Joanny Chmielewskiej. Nie będę pisać peanów na cześć jej twórczości, ale muszę jedno podkreślić - jej pisarstwo to przykład najlepszego humoru, zarówno sytuacyjnego, jak również językowego, a także komizmu postaci. Najlepszego z jakim miałam do tej pory okazję literacko obcować. Podczas lektury takich powieści, jak chociażby "Lesio", "Wszyscy jesteśmy podejrzani",  "Klin", "Całe zdanie nieboszczyka", "Wszystko czerwone" (i wielu, wielu innych) oprócz wielu ochów i achów zachwytu nad niesamowicie wciągającą fabułą, wartką akcją oraz kryminalnymi zagadkami z tajemniczymi zwłokami w tle, z mojego gardła wydobywał się raz po raz gromki śmiech, wprawiający w osłupienie i konsternację osoby przebywające w moim otoczeniu.
Przygoda z powieściami autorstwa mistrzyni polskiego kryminału, skłoniła mnie do zagłębienia się w twórczość klasyków tego gatunku. Pierwszym z nich był, oczywiście, Sir Arthur Conan Doyle. Poznawanie bohatera jego opowiadań, Sherlock'a Holmes'a, jego niezwykłych przygód, a także obcowanie z przejmującą zimnem i osaczającą mgłą Anglią, zaczęłam pewnej jesieni, kiedy deszczowe i ponure wieczory ciągnęły się w nieskończoność, a marazm i stagnacja nie pozwalały mi na szukanie rozrywek poza ścianami mieszkania. Przebywanie w świecie skomplikowanej osobowości Holmes'a i jeszcze bardziej skomplikowanych zagadek stało się wspaniałym lekarstwem na jesienne zło. Zachłysnęłam się obrazem dawnej Anglii, ujął mnie Sherlock swoją pasją, intelektem, błyskotliwością i talentem, oczarowały mnie przygody i pochłonęło rozwiązywanie zagadek. Dzięki opowieściom, niech wspomnę tu najbardziej znane: "Pies Baskerville'ów", "Znak czterech", "Tańczące sylwetki", "Sprawa diabelskiej stopy",czy "Nakrapiana wstęga", doceniłam nie tylko piękno klasyki, ale także podążyłam dalej ścieżką wytyczoną przez mistrza kryminału. Nie mogło na niej zabraknąć Agathy Christie wraz ze stworzonymi przez siebie bohaterami - Herkulesem Poirot oraz Jane Marple.
Przyznam się, z głębokim zawstydzeniem i  z wielkim poczuciem winy, że głośniej przemówiły do mnie ekranizacje przygód dystyngowanego Poirot'a i uroczej, niepozornej panny Marple, niż ich literackie pierwowzory. Pamiętam niedzielne wieczory spędzone w świecie wyższych sfer, w którym morderstwa są na porządku dziennym. Wieczory pełne nagłych zwrotów akcji, pięknych i eleganckich bohaterów oraz sielskiego klimatu angielskiej prowincji. 
Zauroczona serialami o detektywach, mniej lub bardziej profesjonalnych (ważne, że skutecznie i bezbłędnie potrafiących odnajdywać złoczyńców),  skusiłam się na wieczory z niezwykle przystojnym detektywem Williamem Murdoch'em  oraz fascynującą i niepokorną panią Phryne Fisher. "Detektyw Murdoch" powstał na podstawie opowiadań  kanadyjskiej pisarki Maureen Jennings,  a "Kryminalne zagadki panny Fisher" są autorstwa Kerry Greenwood. Klimat dziewiętnastowiecznego Toronto, w którym mroczne tajemnice odkrywa William Murdoch czy pełna intryg atmosfera lat 20-stych w Melbourne, w której świetnie odnajduje się Phryne Fisher, sprawiły, że przeniesione na ekran telewizora historie, nader łatwo zaspokoiły mój głód zagadek i tajemniczych morderstw, dziwnych wypadków i nieoczekiwanych zwrotów akcji.
Po tych retro - fascynacjach, poczułam niejaki przesyt i odpuściłam sobie obcowanie z  wszelkimi detektywistycznymi i kryminalnymi przygodami. Myślałam, że mam spokój na jakiś czas, ale moja żądna wrażeń czytelnicza natura pragnęła nowych, głębszych wrażeń. Zagadki kryminalne to było zbyt mało! Mój instynkt chciał więcej mroku, zawiłych historii, ciężkiej atmosfery, a przede wszystkim pragnął odkrywać mroczne zakamarki ludzkiego umysłu i obcować z historiami, które nie tylko przeżywa się głęboko i intensywnie, ale także z takimi, które pozostają na długo w pamięci, wracając czasem w sennych koszmarach.  I stała się rzecz wprost niesłychana! Jak na zawołanie, dostałam pod nos, doskonałą pożywkę dla moich żądz. Trylogia Stiega Larssona, tak wspaniałomyślnie wręczona mi przez mojego wspaniałomyślnego małżonka, stała się początkiem mojej podróży w  mrocznym, zimnym,  i pełnym złowrogich wydarzeń świecie skandynawskich kryminałów. Każdą z części Millennium  przeczytałam z zachłannością wygłodniałej fascynatki mocnej i trzymającej w napięciu literatury. Połączenie kryminału, sensacji, psychologii  z nutką romansu stanowiło smaczny kąsek, ale apetyt rósł w miarę jedzenia... tzn. czytania. Dlatego na mojej liście przeczytanych książek pojawiały się kolejne tytuły, a kolejni autorzy stali się mi bliscy. Camilla Lackberg, Henning Mankell, Jo Nesbo stanowią tylko część zgranej paczki, z którą spędziłam wiele ciekawych, nerwowych, fascynujących i niesamowitych wieczorów. Autorzy ci potrafili zawładnąć mną kompletnie, począwszy od ciała, które nie chciało odłożyć rozpoczętej powieści, a poprzez myśli, które skupiły się wyłącznie na czytanych treściach, a na uczuciach opanowujących wyobraźnię i serce kończąc.
Będąc pod wrażeniem literatury tego rodzaju, dałam się wciągnąć także w niebezpieczną grę z Charlotte Link i Aleksandrą Marininą. Pierwsza z nich, autorka m.in. "Domu sióstr" i "Ostatniego śladu", rzuciła na mnie zaklęcie, sprawiając, że stałam się bezbronna wobec wielowątkowej, wielopłaszczyznowej, arcyciekawej i intrygującej lektury. Jak już zasiadłam wygodnie z powieścią tej autorki, tak siedziałam dopóty, dopóki nie przeczytałam ostatniego zdania. Marinina zaś, autorka takich powieści jak np. "Zabójca mimo woli" czy "Śmierć i trochę miłości",  rzuciła mnie w nurt niezwykle sprawnie skonstruowanych wydarzeń i nie pozwoliła wyrwać się z niego, aż do ostatniej strony.
Moje kryminalne przygody przeżywam nie tylko z zagranicznymi pisarzami. Ostatnio na rynku księgarskim można zaobserwować wysyp powieści kryminalnych polskich autorów. Katarzyna Puzyńska, Katarzyna Bonda, Remigiusz Mróz to ostatnio bardzo popularni autorzy, których książki kuszą z półek księgarń. Ja skusiłam się na "Motylka" Katarzyny Puzyńskiej i "Pochłaniacza" Katarzyny Bondy. Nie żałuję. Warto było, chociaż temperamentem i wrażliwością bliżej mi do tej pierwszej. Twórczość przedstawiciela męskiego spojrzenia na kryminały jest jeszcze dla mnie znakiem zapytania, ale czytając pozytywne recenzje, mam wrażenie, że niedługo przestanie nim być.
Jak widać, kryminalne ciągoty mam dosyć silne i nie będzie mi łatwo się ich pozbyć... tylko czy warto pozbawiać się tak pociągającej i intrygującej części moich czytelniczych przygód? Nie sądzę.








Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pozwolić listopadowi być listopadem

Jako że listopad nie należy do moich ulubionych miesięcy i wolałabym albo go przespać w wygodnym łóżku, albo wyjechać do jakiegoś skąpanego w słońcu i cieple zakątka świata, moja aktywność życiowa spada w tym czasie do minimum. Ograniczam się do wykonywania niezbędnych czynności, bez niepotrzebnych zrywów, gwałtownych ruchów, radykalnyh zmian i bez entuzjazmu. Po prostu wegetuję. Taki czas... Nie wiem czy wpływ ma na to fakt, że wychodząc z domu do pracy jest jeszcze ciemno, a wracając  już się zmierzcha, a listopadowe dni składają się tylko z pobudki i zasypiania? Czy może to ogólny marazm, wchodzenie w stan zimowania świata przyrody czy po prostu jakieś zmęczenie? Stwierdzam, że nie lubię listopada w tym roku i już. Po prostu.  Próbowałam się z nim zaprzyjaźnić. Naprawdę. Rozpalałam świece zapachowe, ale przyprawiały mnie o senność i ból głowy. A poza tym szybkość ich wypalania, nie szła w parze z szybkością uzupełniania zasobów, więc na dłuższą metę mało to ekonomiczny spos...

Przewrotność losu

Kiedy byłam młoda i piękna, a było to jakieś 20 lat temu, myślałam, że nie ma nic lepszego niż poświęcić się karierze naukowej, a jeżeli już dane mi będzie założyć z kimś rodzinę, to zrobię to z mężczyzną, który wszystko zaplanuje, zorganizuje i będzie stał na straży bezpieczeństwa i dobrobytu tej najmniejszej komórki społecznej. O jakże wielką naiwnością się wykazałam w moim poprzednim wcieleniu! Jaką głupotą życiową byłam przepełniona i jakże niedojrzałym podejściem do realiów życiowych się kierowałam! Na szczęście jakiś palec boży wskazał mi inną drogę życiową i postawił na mojej drodze człowieka, który nauczył mnie niezależności, samodzielności i radzenia sobie ze wszystkim. Często psioczyłam w duchu na to, że muszę być "herszt-babiszonem" trzymającym w ryzach wszystkie codzienne sprawy, obowiązki i powinności, że nie mogę sobie pozwolić na beztroską egzystencję typu "leżę i pachnę", że muszę kopać się z życiem i brać się z nim za bary każdego dnia. Był to dl...

Być kokietką, być kokietką...

I w tym oto wpisie wyjdzie ze mnie megiera, zazdrośnica i babsko wredne, które nie potrafi docenić  starań przedstawicielek płci pięknej zarówno w rzucaniu uroków na bogu ducha winnych i nieświadomych mężczyzn, ani wszelkich prób zwrócenia na siebie ich uwagi, ani nawet  kompleksowych i zmasowanych działań mających na celu uczynienia z nich potencjalnych wielbicieli, a wręcz czcicieli kobiecego piękna. Z racji tego, że matka natura poskąpiła mi filigranowej budowy ciała, wrodzonego uroku, wdzięku i subtelności, wychodząc zapewne z założenia, że limit tego typu przymiotów został wyczerpany wciągu trzech pierwszych miesięcy 1981 roku, od zawsze z zazdrością spoglądałam na koleżanki, których aparycja stanowiła kwintesencję kobiecości. A uczucie to potęgowało się z chwilą, kiedy takie idealne istoty potrafiły umiejętnie rozsiewać swój czar i urok na otaczających je chłopaków. Niestety, ja tak nigdy nie miałam i przyznaję, że przemawia teraz przeze mnie frustracja i poczucie kr...