Przejdź do głównej zawartości

Maskotki i ozdóbki

Natchnienie do dzisiejszego wpisu przyszło nagle. Buchnęło niczym wiosna i nie pozwoliło na odsunięcie tego tematu, na przyklejenie karteczki "na jutro" i zajęcie się tym, czym chciałam się podzielić w ten listopadowy czas. Ale nie, będzie inaczej, wbrew szarości, melancholii, Będzie o kolorowych maskotkach, misternych ozdóbkach czyli o tym, co sprawia, że nasze życie jest bardziej kolorowe i "przytulaśne". A przynajmniej, takim się wydaje na pierwszy rzut oka.
Codzienne przebywanie w towarzystwie homo sapiens jest doświadczeniem niezwykle wartościowym i pouczającym. Mimo moich 35 lat, każdego dnia potrafi mnie coś zaskoczyć, zdziwić i sprawić, że z nagłego zdumienia moje oczy robią się okrągłe niczym spodki . Niby dobrze. Bo skoro jest mnie coś jeszcze w stanie zadziwić to znaczy, że nie zramolałam doszczętnie, a mój mózg potrafi zadziwić się nad istnieniem nieprzewidzianych zdarzeń, nad niezbadanymi i zaskakującymi kolejami losu, a przede wszystkim nad osobliwościami ludzkiej natury.  I tak oto zdziwiona otaczającą mnie rzeczywistością, z otwartą z tego zdziwienia buźką (tylko mentalnie, bo w rzeczywistości zachowuję pozorną obojętność i wystudiowany, chłodny dystans), postanowiłam zanotować swoje obserwacje.
Mam przyjemność i przywilej przebywania w otoczeniu maskotek i ozdóbek. Pięknych, uroczych, interesujących i pociągających. Wydawało mi się, że w moim wieku powinnam być nieczuła na tego typu podniety, że z pewnych rzeczy się wyrasta, a potrzeba posiadania przytulanek i błyskotek nęcących oko, to przywilej małych dziewczynek. Otóż nie.  Bo jakże być obojętną na takie wspaniałe istoty, których sama obecność sprawia, że wokoło robi się cieplej, przyjemniej i jakoś tak przytulnie? Jakże nie ulec maskotce w ludzkiej postaci, która potrafi uspokoić wzburzone nerwy odpowiednim zestawem słów wypowiedzianych łagodnie i z czułością? Jakże nie poddać się urokowi kogoś, kto przytuli w smutku, poda chusteczkę na otarcie łez albo wysłucha litanię utyskiwań, żalów i niepowodzeń. Uległam czarowi takiej osoby. Miałam wrażenie, że oto znalazłam lek na całe zło w postaci kogoś, kto ma dla mnie dobre słowo i potrafi podtrzymać na duchu. Miałam osobistą maskotkę, przytulankę na dobre i złe, pełną współczucia, dobroci i empatii. "Oto jestem tylko dla ciebie, przytulaj, głaskaj, a ja będę na wyciągnięcie ręki, bez żadnych oczekiwań, zbędnych pytań, oceniania i gderania" - zdawała się mówić za każdym razem, gdy tylko zauważyła troskę w moich oczach. No po prostu cudowne zrządzenie losu postawiło na mej drodze tak wspaniały prezent. Ale z czasem maskotka przestała być idealną istotą. Bo okazało się, że nie jest tylko na moją wyłączność, że tak naprawdę to maskotka ogólnego użytku. Dla każdego, kto ma problem, zmartwienie, smuteczki duże i małe. Ta przytulanka przytula każdego, komu potrzebne wsparcie słowne, filozoficzny wywód, czy moralizatorska tyrada. Na tym buduje swoją wspaniałość i przytulność. Jest, słucha i pociesza, ale nie oczekuj od niej działania, realnej pomocy. Maskotki do tego nie służą. Nie pójdziesz z nią na piwo, aby porozmawiać tak z głębi trzewi, nie oczekuj też wspólnego wypadu na zakupy, do kina czy koncert. Maskotkom tego nie potrzeba, one muszą spełnić inną misję - wywoływania, nawet najkrócej trwającego i najbardziej symbolicznego uśmiechu na każdej zasmuconej twarzy w ich otoczeniu.  A przy okazji czerpania głębokiego zadowolenia z faktu bycia tym, kto rozprasza wszelkie smutki i zmartwienia.
Kiedy doznałam głębokiego rozczarowania maskotkami (najlepsze są jednak te nieożywione i milczące, a przede wszystkim świadomie wybrane przez właściciela), wpadłam z deszczu pod rynnę, albo raczej w kuszący blask ozdóbek - uroczych, ujmujących swą zewnętrzną powłoką osób, roztaczających wokół siebie aurę doskonałości. Poznając kogoś takiego, z lekką nutką zazdrości podziwiałam atrybuty urody, rzęsy dłuższe od długości mojej fryzury, słodki, naiwny wręcz, uśmiech pozbawiony ironii oraz tą naturalną umiejętność wzbudzania zainteresowania otoczenia samym tylko pojawieniem się. Sporządziwszy w myślach długą listę swoich niedoskonałości, postanowiłam być ponad to i cieszyć się z faktu przebywania w tak estetycznym i wysublimowanym towarzystwie.  Niestety, zachwycająca powłoka, kusząca płeć przeciwną uroda, fikuśne elementy ozdobne, były tylko zasłoną dymną, za którą czaił się intelektualny pustostan, pozbawiony własnego zdania. Ozdóbka ma wabić, czarować uśmiechem, trzepotem rzęs, tudzież tembrem głosu (nie wnikając zbytnio w sens wydobywających się słów). Niepotrzebnie oczekiwałam od kogoś tak idealnie wyglądającego błyskotliwej inteligencji, oczytania, czy chociażby jakiegokolwiek obycia. Przecież zadaniem ozdóbki jest błyskać odsłonięta klatą (wersja męska), albo nagim udem i głębokim dekoltem (wersja damska). Można wybrać się z kimś takim do baru, bo atrakcyjność takiej osoby może być swoistym wabikiem, ale nie oczekujmy, że wieczór zmieni się w intelektualną pożywkę dla naszego mózgu. Ozdóbki cieszą oko, fascynują przez moment  i wzbudzają pragnienie ich posiadania. Ale nie oszukujmy się, to tylko zachcianka i kaprys, który będąc już spełniony, zblednie, straci urok i stanie się zwyczajny i niezauważalny.
Dlatego ozdóbkom powiedziałam stanowcze nie - szkoda czasu na piękne opakowania, kiedy w środku, zamiast interesującej osobowości, odkrywamy ciemną masę bez kształtu, koloru i indywidualności.
Po tychże jakże pouczających doświadczeniach muszę stwierdzić, że ani z maskotkami, ani z ozdóbkami już dawno mi nie po drodze. Wolę jeżozwierze kłujące i jędze okrutne, przynajmniej nudzić się nie będę i napić będzie się z kim.

Komentarze

Ciekawy artykuł. Pozdrawiam

Popularne posty z tego bloga

Pozwolić listopadowi być listopadem

Jako że listopad nie należy do moich ulubionych miesięcy i wolałabym albo go przespać w wygodnym łóżku, albo wyjechać do jakiegoś skąpanego w słońcu i cieple zakątka świata, moja aktywność życiowa spada w tym czasie do minimum. Ograniczam się do wykonywania niezbędnych czynności, bez niepotrzebnych zrywów, gwałtownych ruchów, radykalnyh zmian i bez entuzjazmu. Po prostu wegetuję. Taki czas... Nie wiem czy wpływ ma na to fakt, że wychodząc z domu do pracy jest jeszcze ciemno, a wracając  już się zmierzcha, a listopadowe dni składają się tylko z pobudki i zasypiania? Czy może to ogólny marazm, wchodzenie w stan zimowania świata przyrody czy po prostu jakieś zmęczenie? Stwierdzam, że nie lubię listopada w tym roku i już. Po prostu.  Próbowałam się z nim zaprzyjaźnić. Naprawdę. Rozpalałam świece zapachowe, ale przyprawiały mnie o senność i ból głowy. A poza tym szybkość ich wypalania, nie szła w parze z szybkością uzupełniania zasobów, więc na dłuższą metę mało to ekonomiczny spos...

Przewrotność losu

Kiedy byłam młoda i piękna, a było to jakieś 20 lat temu, myślałam, że nie ma nic lepszego niż poświęcić się karierze naukowej, a jeżeli już dane mi będzie założyć z kimś rodzinę, to zrobię to z mężczyzną, który wszystko zaplanuje, zorganizuje i będzie stał na straży bezpieczeństwa i dobrobytu tej najmniejszej komórki społecznej. O jakże wielką naiwnością się wykazałam w moim poprzednim wcieleniu! Jaką głupotą życiową byłam przepełniona i jakże niedojrzałym podejściem do realiów życiowych się kierowałam! Na szczęście jakiś palec boży wskazał mi inną drogę życiową i postawił na mojej drodze człowieka, który nauczył mnie niezależności, samodzielności i radzenia sobie ze wszystkim. Często psioczyłam w duchu na to, że muszę być "herszt-babiszonem" trzymającym w ryzach wszystkie codzienne sprawy, obowiązki i powinności, że nie mogę sobie pozwolić na beztroską egzystencję typu "leżę i pachnę", że muszę kopać się z życiem i brać się z nim za bary każdego dnia. Był to dl...

Być kokietką, być kokietką...

I w tym oto wpisie wyjdzie ze mnie megiera, zazdrośnica i babsko wredne, które nie potrafi docenić  starań przedstawicielek płci pięknej zarówno w rzucaniu uroków na bogu ducha winnych i nieświadomych mężczyzn, ani wszelkich prób zwrócenia na siebie ich uwagi, ani nawet  kompleksowych i zmasowanych działań mających na celu uczynienia z nich potencjalnych wielbicieli, a wręcz czcicieli kobiecego piękna. Z racji tego, że matka natura poskąpiła mi filigranowej budowy ciała, wrodzonego uroku, wdzięku i subtelności, wychodząc zapewne z założenia, że limit tego typu przymiotów został wyczerpany wciągu trzech pierwszych miesięcy 1981 roku, od zawsze z zazdrością spoglądałam na koleżanki, których aparycja stanowiła kwintesencję kobiecości. A uczucie to potęgowało się z chwilą, kiedy takie idealne istoty potrafiły umiejętnie rozsiewać swój czar i urok na otaczających je chłopaków. Niestety, ja tak nigdy nie miałam i przyznaję, że przemawia teraz przeze mnie frustracja i poczucie kr...