Slow(olewanie)

 Jestem sama. Siedzę na miękkiej, świeżej, zielonej trawie. Słońce, ogrzewa moje plecy, ramiona i kark. Słyszę szczebiot ptactwa wszelakiego. I tak sobie siedzę beztrosko, bezproblemowo, bezstresowo...bezczynnie i bezproduktywnie. I mogłoby to trwać wiecznie, gdyby,  nie moja rozbrykana natura, która kocha ruch, energię i zmiany, ciągłe zmiany (Ci, którzy ze mną mieszkają wiedzą o czym piszę, bo czasem zdarza się, że wychodząc do sklepu wracają do kompletnie poprzestawianego umeblowania w mieszkaniu i zastanawiają się czy, aby dobrze trafili). Moja stabilność emocjonalna (umiarkowana) nie idzie zupełnie w parze działaniami podejmowanymi przeze mnie w moim życiu, w organizacji mojego otoczenia, w podejmowaniu decyzji. Moje motto ostatnio  brzmi - Idź na żywioł!!! Bez zbędnych analiz. Bez dociekań, bez tzw. gdybania. Zupełnie pod prąd, przeciwnie do ogólnoświatowych slow - trendów: "slow life'ów", "slow fashionizmów", magii olewania, sprzątania i "duńskich hygge'ów" itp.
Moda na minimalizm potrzeb, minimalizm w myślach, minimalizm w otoczeniu, na poszukiwanie siebie, podążanie za swoim wewnętrznym głosem, na docenianiu życia i jego, nawet najmniejszych, uroków... Niby każdy o tym wie, niby... Ale dopiero, kiedy takie podejście staje się popularne, kiedy większość książek na półkach księgarń, krzyczy: "slow", a w audycjach radiowych i telewizyjnych wychwala się pod nieboskłony tę, jakże niesamowitą sztukę życia,  wszyscy, niczym natchnieni i oświeceni nagłą prawdą o życiu myśliciele, tacy zaczytani, zaaferowani, podekscytowani i zachłyśnięci objawionymi prawidłami na pełniejsze życie, lepszą wizję siebie i świata wokół, próbują dostosować swoją dotychczasową egzystencję do nowej mody, ożywczego powiewu minimalizmu i prostoty oraz szeroko i głośno rozprzestrzeniającej się tej slow- histerii. Nie, ja nie mam nic przeciwko zmianom w życiu, zwłaszcza jeżeli mają one przynieść korzyści w postaci spokoju, wyciszenia, sprecyzowania swoich celów i wytyczenia ścieżki do ich realizacji. Nikomu nie odmawiam prawa do zatrzymania się w połowie drogi i zmiany kursu na przeciwny. Nikogo nie będę oceniać, ani potępiać. Przeraża mnie tylko fakt, że im głośniej się o szeroko pojętym slow mówi, pisze i czyta, tym mocniej odczuwam jakiś wewnętrzny dyskomfort i dysharmonię. Wynika to zapewne z mojego buntu wobec tego, co komercyjne, popularne, powszechne i rozchwytywane. Nie lubię podtykania pod nos gotowych rozwiązań i nie doceniam podanych na tacy recept na dobre i pełne życie. Wolę próbować, szukać, eksperymentować i doświadczać sama, w swoim tempie, w odpowiednim czasie, nastroju i chwili.
I tak na przykład, każdego roku o tej porze, kiedy przychodzi tzw. nowe - życie, zieleń, słońce, ciepło, jednym słowem, wiosna, we mnie, niczym niedźwiedź z zimowego snu, budzi się bestia lub jak to mówi mój szanowny małżonek - zło we mnie wstępuje (podejrzewam, że nie tylko we mnie, hi hi hi). I tak oto wkraczam w progi mieszkania siejąc spustoszenie i zniszczenie, aby z tego zimowego chaosu wydobyć wiosenną harmonię, piękno, przejrzystość i spokój. Czyszczę, opróżniam, wyrzucam, odkurzam, piorę, wietrzę i wynoszę tonę zbędnych rzeczy z mieszkania. Muszę zaznaczyć - moich rzeczy. Pozostali mieszkańcy (mąż i córka) to istoty chomikujące, w związku z czym tzw. wiosenna czystka odbywa się w tajemnicy przez nimi, w drodze szantażu, różnorodnych gróźb lub próbami przekupstwa. Oczyszczanie półek, szaf, komód i innych zakamarków ze zbędnych przedmiotów, ubrań czy innych bibelotów od zawsze było dla mnie terapią zarówno dla ciała jak i dla ducha. Pozbycie się balastu, uporządkowanie przestrzeni wokół siebie od zawsze wywoływało u mnie błogostan i ukojenie. Dopiero poczucie, że zawładnęłam chaosem na zewnątrz siebie, pozwala mi na poukładanie swojego wewnętrznego świata. A czas wiosennego przebudzenia zawsze daje mi potężnego kopniaka do przeorganizowania swojego życia. Dlatego, jak już pozbędę się nagromadzonych przez jesienno-zimowy czas bibelotow, ubrań dziwnie skurczonych, gazet, których aktualność jest już historyczna, a przede wszystkim myśli, które swoim ciężarem nie pozwalają oddychać pełną piersią, mogę otworzyć szerzej oczy i skupić wzrok na tym, czego wcześniej nie dostrzegłam, mogę cieszyć się nowym dniem, nawet jeśli ma być trudny i wymagający i wreszcie, mogę spokojnie celebrować życie na swój jedyny i niepowtarzalny sposób. Czego życzę każdemu bez względu na wiek, poglądy i poziom znerwicowania otaczającą nas rzeczywistością.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Być kokietką, być kokietką...

Przewrotność losu

Książkowe drogowskazy