Celebrowanie życia



"Wierzę, że jeśli zaczniesz myśleć pozytywnie, a nie wzdychać z rezygnacją, że to czy tamto znów tak samo, i powstrzymasz rąk opadanie, to znajdziesz w sobie energię, żeby podołać. Wiem, że ją masz. Gdyby Cię odpowiednio podłączyć, cały Sanok przez noc byś oświetliła!!!" - takie oto słowa skierowała do mnie pewnego czerwcowego dnia roku pańskiego 2009, Ewelina - kobieta, z którą los (na całe szczęście!!!) zetknął mnie podczas studiów,  i która do tej pory gości w moim życiu.  Stało się to w czasie, kiedy przeżywałam trudne chwile zarówno w małżeństwie, jak i zawodowo. Kiedy w mojej głowie rozsiały się same czarne myśli i nie widziałam niczego pozytywnego wokół, kiedy  zmęczyło mnie ciągłe, samotne użeranie się z życiem, kiedy sił było coraz mniej, miłość się skurczyła, a  zgorzknienie i rezygnacja stały się jedynymi towarzyszkami moich dni. Tak jakoś się porobiło. Pogubiłam się i wpadłam w stan marazmu. To właśnie obecność Eweliny i pozostałych moich przyjaciół, ich nieustanne kopniaki w cztery litery, pozwoliły mi na to, aby pozbierać się i wziąć się z tym moim życiem za bary. Ciężko było, nie powiem. Żadne tam czary-mary i wielki powrót nowej, ulepszonej wersji mnie do piękniejszej rzeczywistości!  Raczej mozolne odgruzowywanie codzienności z nadmiaru złych emocji, ponurych myśli i zgubnych przyzwyczajeń. Praca u podstaw, gruntowne porządkowanie spraw, wyznaczanie sobie małych celów, budowanie asertywności i poczucia własnej wartości. I najważniejsze: nauka cieszenia się życiem!!! Tak globalnie, całościowo, ale także w mikro-wymiarze, bardzo osobistym, subiektywnym i egoistycznym. Jako że uparta jestem jak osioł, bardzo mozolnie szła ta nauka, ale dzisiaj zbieram jej owoce. Przestawiłam się z podejścia, które kazało mi (bezpodstawnie, jak się okazało) oczekiwać od życia spektakularnych wydarzeń, wielkich pokładów szczęśliwości i wydarzeń z gatunku WOW, na podejście minimalistyczne - radowanie się znacznie mniejszymi rzeczami, które w oczekiwaniu na te wielkie wcześniej, zupełnie mi umykały i  wyszukiwanie w codzienności drobnostek, które dodawały jej smaku i sprawiały, że apetyt na życie rósł z każdym dniem. Zaczęło się od wypicia zwykłej kawy, bez pośpiechu, bez zapętlenia myślowego spowodowanego tym, że coś muszę i powinnam.
Siedziałam w kuchni, sączyłam magiczny, jak się okazało, napój, wpatrywałam się na niebo za oknem i cieszyłam się tą chwilą dla siebie. Stopniowo odkrywałam więcej takich momentów: całusy córki tak bez okazji z czystej potrzeby serca, z zaskoczenia i niewymuszone; listy od przyjaciółek  pełne budujących i ciepłych słów, książki w prezencie od kolegi, bo wie, że uwielbiam czytać; gołąbki z ziemniakami od mamy, bo słyszała, że "chodzą za mną"; sms od siostry z informacją o koncercie, na który może miałabym ochotę pójść, telefony od braci i chwile rozmowy z nimi, cierpliwość mojego taty do transportowania niepraktykującej motoryzacyjnie córki i cierpiącego na chorobę lokomocyjną psa; słowa "ładnie wyglądasz" od męża, któremu zdarzy się jeszcze spojrzeć na mnie maślanymi oczami i pewność, że po powrocie z pracy będzie czekać na mnie gorąca kawa zrobiona przez niego; niespodzianki wygrane w konkursach  - głównie książki i kosmetyki (wielka kumulacja w totka nie jest mi widocznie pisana) i wiele, wiele innych. To właśnie te drobne, codzienne wydarzenia, po odkryciu ich piękna i siły oddziaływania, pozwoliły mi na szczere docenienie tego co mam, czym obdarzyli mnie ludzie wokół mnie i cieszenie się życiem.
Celebrowania każdego dnia trzeba się nauczyć, trzeba wpaść w nawyk dostrzegania drobnostek, iskierek i przebłysków, które układają się w mozaikę zwaną życiem. Zwykłe czynności można traktować jak coś wymuszonego, nużącego i nudnego, ale wystarczy zacząć je traktować jako pewnego rodzaju porządek i stabilność dającą poczucie bezpieczeństwa i już nie są ciężarem. A wtedy o wiele łatwiej jest dostrzec to wszystko, co nas uskrzydla, dodaje sił i sprawia, że zwykły dzień staje się niezapomniany. I wcale nie chodzi o to, aby robić szalone, niezwykłe rzeczy, o których powiadomimy znajomych na Instagramie czy Facebooku. Czasem chodzi o to, aby pobyć z kimś kogo się kocha przy lampce wina i dobrej muzyce, o to, aby powygłupiać się z grupą znajomych i głośno się śmiać. Niekiedy wystarczy wspólne gotowanie i objadanie się smakołykami, podziwianie zachodu słońca nad jeziorem czy spadających gwiazd na polanie w lesie. Takie małe wielkie rzeczy, które są o wiele cenniejsze niż życie na pokaz, wbrew sobie i w pędzie, który nie pozwala na delektowanie się czasem, który został nam dany. Takie małe wielkie rzeczy, które zostają w nas na zawsze i do których możemy zawsze wrócić, niczym do albumu ze zdjęciami. Kiedy już nauczyłam się czerpać radość w wersji minimalistycznej, dotarło do mnie, że to ja sama byłam odpowiedzialna za cały  chaos w moim życiu, bo skupiałam się nie na tym co trzeba i nie na tym, na co miałam wpływ. Przerzucałam odpowiedzialność za wszystko na innych, na pecha, na niesprzyjający los... A wystarczyło tylko uporządkować to wszystko. Poukładać sobie pod kopułką, ustalić nowe priorytety,  wyrzucić  toksyczne i trujące myśli, a skupić się na tym, co dobre i motywujące.  Bez obwiniania, bez roszczeń i pretensji do całego świata. Jednym słowem przefiltrować rzeczywistość. Co to dla mnie oznacza? Otóż, filtracja polega u mnie na umiejętności wartościowania spraw, które mnie dotyczą  i zaprzątania sobie głowy tylko tymi, które są dla mnie szczególnie ważne i  które wpływają nie tylko na mnie, ale także na moją rodzinę.  Podejście takie wynika z akceptacji siebie, świadomości tego kim jestem, co potrafię  i co jest dla mnie najważniejsze, a także z pewnego rodzaju znieczulenia na oczekiwania innych wobec mnie i ich zdania na mój temat. Wychodzę z założenia, że to jakie jest moje życie zależy ode mnie i nikomu  i niczemu nie pozwolę na to, aby pozbawić mnie radości z tego, że jestem, bo przecież, cytując moją przyjaciółkę Ewelinę "tak głupio chyba siedzieć cicho w kącie i czekać, aż się życie zacznie?" Dlatego celebruję każdy dzień rozpoczynając go od spaceru z psem (siła wyższa, ale jakże rozbudzająca) i filiżanki kawy wypitej w ciszy budzącego się poranka. I wyglądam z ciekawością na to, co ma do zaoferowania nadchodzący dzień, bez oczekiwań na wielkie WOW, ale z nadzieją na to, że pozytywnie mnie zaskoczy. Albo ja jego!   












Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Być kokietką, być kokietką...

Przewrotność losu

Książkowe drogowskazy