Słowo w obrazie – obraz w słowie: subiektywnie o ekranizacjach



 Post ten powstał na podstawie tekstu, który napisałam w odpowiedzi na prośbę Kasi z http://katarzynagrzebyk.pl/, która zaprosiła mnie do tego, abym wypowiedziała się na temat ekranizacji do drugiego numeru "Blogostrefy" - http://blogostrefa.net/ .

Dla wielbicieli słowa pisanego, a przede wszystkim literackich uniesień -  od romantycznych i wzruszających, poprzez fantastyczne i niesamowite, aż po te mrożące krew w żyłach i przyprawiające gęsią skórkę - ekranizacje książek mogą stanowić nie lada wyzwanie. Bardzo trudno jest przejść do porządku dziennego, kiedy twórczość ulubionego pisarza zostaje „sprofanowana” przez nieudolną ekranizację. Dobra książka obroni się sama, ale kiepski film na jej podstawie, może stać się bardzo skutecznym „odstraszaczem” od osoby pisarza czy gatunku literackiego. Jeszcze trudniej otrząsnąć się z szoku, jaki może wywołać rewelacyjny film nakręcony, jak się okazuje, na podstawie słabego lub nijakiego utworu, ponieważ widz może czuć się oszukany zarówno przez pisarza, jak i reżysera.
Jakiś czas temu, uważałam, że ekranizacje to najgorsze przestępstwo, jakiego można dokonać na literaturze. Za każdym razem czytając powieść, w mojej głowie pojawiały się obrazy, które dopełniały opisaną historię, pozostawiając niezapomniane wrażenie i pewną nieuchwytną atmosferę, która gubiła się zupełnie podczas ekranizacji. Gotowe obrazy przefiltrowane przez osobę reżysera i bohaterowie, o twarzach zupełnie odmiennych od tych, powstałych w mojej wyobraźni, zawsze przyprawiali mnie o rozczarowanie i smutek' połączone z niechęcią zarówno do książki jak i pisarza.
W miarę upływu lat moje nastawienie do zagadnienia dojrzało, zarówno  pod wpływem poszerzenia horyzontów moich literackich podróży, jak również dzięki rozwojowi sztuki filmowej oraz, jak by na to nie patrzeć, pewnej dojrzałości emocjonalnej, która nie pozwala mi już na bezmyślne krytykowanie samego faktu istnienia czegoś takiego jak ekranizacja. W wyniku moich estetycznych doświadczeń w sferze literacko-filmowej i po wnikliwej analizie materiałów poglądowych, moje podejście do ekranizacji przestało być jednoznaczne i często wynika z  rodzaju, tematyki i charakteru dzieł literackich, które zostały poddane temu procesowi. Na tej podstawie wyróżniłam następujące, bardzo subiektywnie pojmowane i interpretowane,  rodzaje ekranizacji: 


1. Ekranizacje wciągające w świat pisarza, sprawiające, że dzięki obejrzanemu filmowi, po raz pierwszy sięgam do literackiego dorobku danego twórcy. Tak właśnie poznałam twórczość Stephena Kinga. Zaczęło się od tego, że przypadkiem trafiłam w telewizji na „Lśnienie” w reżyserii Stanley’a Kubricka. Zachwycona tą ekranizacją, sięgnęłam do innych powieści mistrza grozy i zafascynowałam się tego rodzaju literaturą,  a Stephen King od tego momentu będzie miał zawsze szczególne miejsce w mojej biblioteczce i w moim sercu. Podobnie rzecz miała się z przygodami sławnego Sherlocka Holmesa. Zaczęło się od serialu, w którym główną rolę grał Jeremy Brett. Przesiąknięta tajemniczą atmosferą Londynu i wciągnięta w jego mroczne zakamarki, poddałam się czytelniczej przygodzie z detektywem, dzięki czemu poznałam twórczość Arthura Conana Doyle’a. Innym pisarzem, którego odkryłam dopiero po obejrzeniu ekranizacji jego powieści, był William Wharton. „Ptasiek” w reżyserii Alana Parkera stał się początkiem fascynującej przygody z twórczością tego pisarza, przygody, która uwrażliwiła mnie jako człowieka i trwa do dzisiaj.
Magia ekranizacji tych dzieł opierał się nie tylko na kunszcie reżysera, ale umiejętnym pozostawieniu niedosytu, który musiał zostać zaspokojony podczas czytania kolejnych powieści danego pisarza.


2.       Ekranizacje, które stanowią dopełnienie dla przeczytanych przez mnie powieści. W grupie tej znajdują się  książki, które przeczytałam, a potem obejrzałam ich ekranizacje. Należą do nich m.in. „Duma i uprzedzenie” oraz „Dziennik Bridget Jones”. Pierwsza z powieści zachwyciła mnie swoim stylem i sylwetkami bohaterów. Już wtedy zrodziło się we mnie pragnienie, aby obejrzeć całą historię. Była dla mnie tak sugestywna i plastyczna, że kiedy w telewizji zaczęto emitować serial z Jennifer Ehle i Collinem Firthem w rolach głównych, targały mną sprzeczne emocje. Z jednej strony cieszyłam się, że jedna z moich ulubionych powieści została zekranizowana, ale z drugiej zrodził się we mnie strach czy to, co zobaczą moje oczy będzie w zgodzie z tym, co stworzyła sobie moja wyobraźnia w trakcie czytania powieści. Okazało się, że ekranizacja „Dumy i uprzedzenia” i emitowana w formie serialu była idealnym obrazem oddającym nie tylko atmosferę epoki, ale przede wszystkim wzbudzającym we mnie sympatię dla bohaterów. Może to zasługa aktorów? A może po prostu ktoś zrobił naprawdę dobrą robotę? A może i jedno i drugie?
Podobnie rzecz się miała z „Dziennikiem Bridget Jones”. Powieść, mimo, że nie jest to literatura z górnej półki, przeczytałam z entuzjazmem wybuchając od czasu do czasu gromkim śmiechem. Nie będę udawać, i zaprzeczać, że nie utożsamiłam się z główną bohaterką i jej rozterkami. Kiedy pojawiła się ekranizacja intrygowało mnie to, czy udało się zachować w filmie ten klimat lekkości, żartobliwości i komiczności. Nie zawiodłam się. Było lepiej niż mogłam oczekiwać. I to nie tylko zasługa świetnych aktorów oraz świetnie przystosowanego scenariusza. Ważnym elementem całości obrazu była ścieżka dźwiękowa, która uzupełniała, dopowiadała i ilustrowała perypetie głównej bohaterki. 
P.S. Nieprzypadkowo w obu ulubionych przeze mnie ekranizacjach pojawia się aktor Collin Firth, który jest dla mnie ideałem męskiej urody, zaraz po Keanu Reeves. 


3.      Ekranizacje, które zapierają dech w piersiach i są doskonałe same w sobie, przez co książki, na podstawie których zostały nakręcone, nie trafią na moją listę czytelniczą. Ta grupa jest dla mnie niewygodna, z racji tego, że zaczęłam od obrazu i na tym poprzestałam. Dla kogoś, kto uwielbia czytać to prawdziwa plama na honorze. Ale przyznaję się do tego, że ekranizacje niektórych powieści zachwyciły mnie tak mocno, że boję się sięgnąć po ich literackie pierwowzory. Należą do nich: trylogia „Władca Pierścieni”, seria o Harrym Potterze, „Przeminęło z wiatrem”, „Forrest Gump” oraz „Milczenie owiec”. Dwa pierwsze tytuły nie wpisują się w moje gusta literackie, dlatego nigdy nie myślałam o tym, aby sięgnąć po ich lekturę. Do obejrzenia ekranizacji zachęcił mnie mój mąż – wielki miłośnik Tolkiena i literatury fantastycznej.  Po długich namowach dałam się wciągnąć w fantastyczne światy, w wir przygód i niesamowitą dawkę dobrej energii. Każda obejrzana przeze mnie części trylogii Tolkiena zaskoczyła mnie pod każdym względem. Nie chodzi mi tylko o wartości estetyczne, ale przede wszystkim przeżycia, wzruszenia i fakt, że czas podczas oglądania skurczył mi się w jakiś tajemniczy sposób. Z serią o Harrym Potterze było podobnie. Barwnie, energicznie, ciekawie – to mieszanka, która sprawiła, że na każdą kolejną ekranizację czekałam z utęsknieniem, nie odczuwając potrzeby przeczytania książki. Moje wszystkie estetyczne potrzeby zostały zaspokojone podczas filmowych wieczorów organizowanych w domowym zaciszu, a poza tym, bałam się rozczarowania treścią, sposobem opisywania danych wydarzeń i tego, że będę wszystko porównywać z tym, co już widziałam. 

Inne powody ku temu, aby nie sięgnąć po lekturę miałam po obejrzeniu „Przeminęło z wiatrem”, „Forresta Gumpa” i „Milczenia owiec”. Każdy z nich to arcydzieło sztuki filmowej, które w niezwykle mocny sposób zapadło mi w pamięć i poruszyło serce.  Intensywność emocji, które towarzyszyły mi podczas oglądania tych ekranizacji była tak wielka, że nie miałam złudzeń -  książka nie zadziałałaby podobnie, a na pewno nie tak intensywnie i na wskroś przejmująco. Dlatego nie chciałam burzyć tych wrażeń, spłycać emocji i.. odpuściłam czytanie. 


4.      Ekranizacje, których nie obejrzę, ponieważ ich książkowe pierwowzory stanowią tak doskonałe i zachwycające dzieło sztuki pisarskiej, że żaden reżyser nie byłby w stanie sprostać moim wymaganiom i wyobrażeniom. W tym wypadku działa ten sam mechanizm, o którym pisałam w poprzednim punkcie, ale w odwrotnym kierunku. Mam na swojej liście czytelniczej takie powieści, których ekranizacji nie obejrzę z obawy o sprofanowanie moich wyobrażeń i odczuć. Do takich powieści mogę zaliczyć „Miłość w czasach zarazy” G.G. Marqueza. Ta przepiękna historia o miłości, opowiedziana w sposób niezwykle sensualny, wrażliwy, pokazana za pomocą całej gamy  uczuć i różnych ich odcieni, przeniesiona na ekran mogłaby stracić właśnie to, co w niej najcenniejsze – bogactwo emocji. Takie podejście mam także w stosunku do „Anny Kareniny” Lwa Tołstoja oraz  powieści Paula Coelho pt. „Weronika postanawia umrzeć” – zbyt mocno utożsamiam się z bohaterami, zbyt intensywnie przeżywam ich losy, zbyt doskonałe są to powieści, aby psuć sobie to wszystko obrazem, przefiltrowanym przez (na pewno zupełnie odmienną od mojej) wrażliwość reżysera.


5.      Ekranizacje, o których trzeba koniecznie zapomnieć, a najlepiej nigdy ich nie oglądać. Niestety, są takie. I najgorsze jest to, że w większości należą do nich te, powstałe na podstawie naszych narodowych dzieł. Do tej grupy muszę zaliczyć „Pana Tadeusza” w reżyserii Andrzeja Wajdy i „Quo vadis” Jerzego Kawalerowicza. W pierwszym przypadku, pomijając fakt, że nie przepadam za twórczością Adama Mickiewicza, a treść epopei  była mi znana od ósmej klasy szkoły podstawowej,  całość wydawała mi się sztuczna, wymuszona i nakręcona pod tzw. publikę, zaznaczmy, że tylko polską publikę, bo komuś spoza naszej kultury, ciężko byłoby połapać się w tej całej opowieści. I nawet fakt, że tytułową rolę grał mój ulubiony w tamtym czasie aktor – Michał Żebrowski – nie pomógł w pozytywnym odbiorze tej ekranizacji.  

W drugim przypadku,  pięknie napisana historia stała się tylko tłem dla aktorów, którzy chcieli zaistnieć na wielkim ekranie, bądź udowodnić, że jeszcze coś potrafią. Niestety, ani sposób przeniesienia powieści historycznej z kart książki na taśmę filmową, ani jego realizacja, nie były wyrazem reżyserskiego kunsztu. Miałam wrażenie, że ktoś robił to wszystko zbyt pobieżnie, pochopnie, niedokładnie, jakby od niechcenia, biorąc tylko pod uwagę to, czy dany aktor lub aktorka ma wystarczająco przestrzeni dla swojego „ego”. Jedyne co było warte uwagi to ścieżka dźwiękowa z muzyką Jana A.P. Kaczmarka, oraz utwory „Quo Vadis, Domine?” w wykonaniu Michała Bajora oraz „Dove Vai” śpiewaną przez niego w duecie z Małgorzatą Walewską.
Dla kogoś, kto nie wyobraża sobie życia bez czytania i bez książek, każda próba obejrzenia ekranizacji, przeczytanej wcześniej powieści, staje się wyzwaniem poprzedzonym wątpliwościami i wieloma znakami zapytania. Oczekiwania wybrednego czytelnika, który zdążył już sobie wyrobić pewną opinię wobec zekranizowanego dzieła są ogromne. Dlatego bardzo trudno jest osiągnąć poziom, na którym wyobrażenia i odczucia czytelnicze będą łączyły się z wizją reżysera. Najważniejsze według mnie jest to, aby ekranizacja była spójna, pod względem przedstawionych treści, aktorów wcielających się w głównych bohaterów, tła oddającego klimat oraz tych wszystkich elementów, które tworzą całą otoczkę oddziałującą na zmysły widza. Niekiedy wystarczy odpowiedni dobór aktorów, czasem sposób wykreowania całej historii, a czasem elementem, który może wpłynąć na to, że dana ekranizacja zapadnie nam w pamięć, może być jakaś scena lub nawet jedna piosenka, która wyrazi więcej emocji niż cały opis zamieszczony na kartach powieści. Istotne jest to, aby ekranizacja stanowiła dzieło samo w sobie, zamknięte, skończone, aby oglądając ją zapomnieć o całym świecie i dać się ponieść tej sile, które niosła nas wcześniej podczas czytania.
A jak to jest u Was z tematem ekranizacji? Które zapadły Wam w pamięć i zachwyciły? A które, sprawiły, że bardziej doceniliście słowo pisane i wirtuozerię pisarza?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Być kokietką, być kokietką...

Przewrotność losu

Książkowe drogowskazy