Kiedy już dzień taki jak ten, zwariowany, chaotyczny, poplątany przez natłok myśli i zdarzenia, na których skutki nie mam wpływu, chyli się ku końcowi, kiedy w mieszkaniu panuje półmrok, a spokojne oddechy córki i męża świadczą o tym, że już tylko ja trwam na jawie , mogę spokojnie pomyśleć , próbując odnaleźć w sobie odpowiedź na pytanie czy jestem szczęśliwa. Przypatruję się oczami postronnego, zdystansowanego widza i co dostrzegam? Kobietę w sile wieku ( a niech będzie, że tak jest), żonę nieuciemiężoną przez swego męża, matkę radosnego dziecka ( teraz jednak trochę nieszczęśliwego z powodu braku rodzeństwa, a dokładnie młodszego braciszka) , pracującą i niezależną od łaski, bądź niełaski innych. Kobietę mającą własne miejsce na ziemi, własne zdanie i umiejętność ogarniania bałaganu wokół siebie i w sobie. Chciałoby się rzec: " cud, miód i orzeszki" tudzież "pieprzona szczęściara". Chciałoby się, ale czy to byłoby stwierdzenie zgodne z prawdą? Owszem, wszystko to się zgadza, ale to tylko część odpowiedzi na postawione wcześniej pytanie. Jako kobieta jestem szczęśliwa, jako człowiek staram się być... Bo oprócz wybranych dla siebie ról matki, żony, pracownika, potrzebuję przestrzeni dla siebie. Dla Agnieszki, która zamyka wszystkie przydzielone role w kufrze i zostaje sama ze swoimi marzeniami, pragnieniami, wspomnieniami, z wszystkim tym, czego na co dzień nie widać, czego nie słychać wśród tysiąca słów innych, a co ujawnia się właśnie w takie wieczory, jak ten. I teraz, w taki piątkowy, spokojny, cichy i cieplutki wieczór, niezmącony myślami o dniu jutrzejszym, otwieram w swojej głowie szufladki, w których pochowane mam moje wszystkie "szczęśliwości" - chwile, w których czułam się, jakbym zdobyła Mount Everest, ludzi, którzy sprawili, że chciało mi się boso tańczyć w środku miasta, uczucia, dzięki którym, wydawało mi się, że unoszę się ponad ziemię, krótkie momenty, w których byłam dla kogoś całym wszechświatem i słowa, które wypowiedziane w odpowiednich momentach zmieniły bieg mojego życia, w sposób, którego nigdy bym się nie spodziewała. To są moje skrawki szczęścia, wyszperane, wymuskane, wychuchane... Ujawniane tylko od czasu do czasu, by na co dzień chronić je przed zwyczajnością i monotonią. Skrawki, z których jestem "uszyta" i dzięki którym jestem pieprzoną szczęściarą.
Jako że listopad nie należy do moich ulubionych miesięcy i wolałabym albo go przespać w wygodnym łóżku, albo wyjechać do jakiegoś skąpanego w słońcu i cieple zakątka świata, moja aktywność życiowa spada w tym czasie do minimum. Ograniczam się do wykonywania niezbędnych czynności, bez niepotrzebnych zrywów, gwałtownych ruchów, radykalnyh zmian i bez entuzjazmu. Po prostu wegetuję. Taki czas... Nie wiem czy wpływ ma na to fakt, że wychodząc z domu do pracy jest jeszcze ciemno, a wracając już się zmierzcha, a listopadowe dni składają się tylko z pobudki i zasypiania? Czy może to ogólny marazm, wchodzenie w stan zimowania świata przyrody czy po prostu jakieś zmęczenie? Stwierdzam, że nie lubię listopada w tym roku i już. Po prostu. Próbowałam się z nim zaprzyjaźnić. Naprawdę. Rozpalałam świece zapachowe, ale przyprawiały mnie o senność i ból głowy. A poza tym szybkość ich wypalania, nie szła w parze z szybkością uzupełniania zasobów, więc na dłuższą metę mało to ekonomiczny spos...
Komentarze